Przez etap strategii ekonomicznych, czyli wszelkiego rodzaju gier, w których budujemy miasta, parki rozrywki, szpitale, itp. przechodził chyba każdy. Ja najwięcej czasu spędziłem najpierw z SimCity a później z SimCity 2000. I to przy tym drugim tytule niejednokrotnie marzyło mi się, by móc zejść do poziomu ulicy i przejść lub przejechać się po wybudowanym mieście.
Na Streets of SimCity natknąłem się już, gdy szczyt zainteresowania serią minął a pałeczkę naczelnego budowniczego w rodzinie przejął brat. Udało mi się jednak znaleźć stare zapisy i pojeździć samochodem po swoich metropoliach. Pamiętam, że gra nie była wybitna a patrząc dziś na oceny recenzentów można by rzec bardzo słaba. Wtedy jednak o tym nie wiedziałem i być może dlatego w ogóle mi to nie przeszkadzało.
// screenshoty z serwisów MobyGames oraz MyAbandonware
Sezon ogórkowy w pełni. Okres wakacji szkolnych to nie jest czas sprzyjający premierom nowych tytułów. Korzystając z dostępnych mi źródeł nie byłem w stanie znaleźć źadnej znanej i zupełnie nowej gry, która miała premierę 8 lipca. Dlatego na łamach Koyomi gości dziś Carmageddon: Max Damage, zaktualizowana i zoptymalizowana pod konsole PlayStation 4 i Xbox One wersja wydanego rok wcześniej wyłącznie na komputery PC Carmageddon: Reincarnation.
Serię Carmageddon zna chyba każdy. Krwawe wyścigi samochodowe, w których tak naprawdę dojechanie przed wszystkimi do mety to kwestia drugorzędna, po raz pierwszy na naszych ekranach zagościły w 1997 roku. I od razu wpasowały się w tonację budowaną wówczas przez antygrowe lobby obwiniające nasze hobby o deprawacje młodzieży, główne źródło wzrostu przestępczości i w ogóle całe zło tego świata. Carmageddon stawiano w pierwszym szeregu winnych tego wszystkiego tytułów, na równi z Doomem, Mortal Kombat i GTA.
Co możemy powiedzieć o wydanym 19 lat później Max Damage? Niewiele. Póki co, to ostatnia część serii i niestety jedna z gorszych. Czy to wersja o podtytule Reincarnation, czy też Max Damage, obie zbierały mieszane recenzje zarówno od krytyków, jak i od graczy. Gra została sfinansowana przez kampanię na Kickstarterze, gdzie zebrała 625 tys. dolarów, a więc o połowę więcej niż wynosił minimalny cel ustalony przez organizatorów. Przekroczenie 600 tysięcy USD oznaczało odblokowanie kolejnego progu, w ramach którego miała powstać wersja na systemy macOS oraz Linux. Tej obietnicy jednak developerzy nigdy nie dotrzymali, ani w pierwszej edycji Reincarnation, ani też w uaktualnionym Max Damage.
// screenshoty z serwisu MobyGames oraz ze sklepu PlayStation Store
Obecnie Rockstar Games kojarzy się głównie z serią Grand Theft Auto, ewentualnie z Red Dead Redemption. Nieco starsi gracze z pewnością dodadzą do tej listy Maxa Payne’a oraz Manhunt. Mało kto jednak pamięta, że oprócz gier akcji, studio to tworzyło również gry wyścigowe pod szyldem Midnight Club. Druga odsłona tej serii obchodzi dziś 19 urodziny. Nie była to zła gra, w branżowej prasie otrzymała raczej pozytywne oceny, jednak rynku nie zawojowała i dziś mało kto już o niej pamięta. Zwłaszcza, że jakiś czas temu została wycofana ze Steama z powodu zakończenia licencji na wykorzystanie utworów ze ścieżki dźwiękowej, Ot, uroki cyfrowej dystrybucji.
Wydawałoby się, że przepis na sukces jest gwarantowany: otwarty świat, nocne uliczne wyścigi a potencjalni odbiorcy rozgrzani do czerwoności dwoma pierwszymi filmami sagi o Szybkich i Wściekłych. Co zatem poszło nie tak? Czasem nie wystarczy być dobrym, trzeba być najlepszym. I w tamtej chwili najlepsze okazało się Electronic Arts, które postanowiło nieco zmienić scenerię swojej serii Need for Speed i przenieść ją z malowniczych tras, po których ścigaliśmy się egzotycznymi super-samochodami w świat nielegalnych wyścigów po ulicach spowitego mrokiem Olympic City.
Wszystko to, a także brak licencji na prawdziwe samochody, brak tuningu mechanicznego samochodów i tylko bardzo ograniczone możliwości malowania pojazdów sprawiły, że wyścigi Rockstara sprzedały się znacznie słabiej niż propozycja konkurencji. I to pomimo faktu, że w Midnight Club II poruszamy się nie po jednym zmyślonym a po trzech prawdziwych miastach: Paryżu, Tokio i Los Angeles, w których bez problemu możemy odnaleźć charakterystyczne elementy architektury jak: Wieża Eiffela, Luwr, Tokyo Tower, czy wzgórza Hollywood.
Dzisiejszy post będzie dość wyjątkowy. 3 grudnia obchodzimy bowiem rocznice (nie rocznicę!) premier aż czterech tytułów: kolejnych odsłon serii Ridge Racer, wyścigów autorstwa Namco, które ukazały się na pierwsze PlayStation. Część numer jeden, czyli po prostu Ridge Racer, to port z automatów i jednocześnie tytuł startowy konsoli, wydany w 1994 roku. Druga gra, Ridge Racer Revolution, która światło dzienne ujrzała dwanaście miesięcy później, była dostępna już wyłącznie na konsolę Sony, ale pod względem rozgrywki dalej czuć było arcade’owe korzenie tytułu. Co ciekawe, Revolution to tak naprawdę trzecia pozycja w serii, bo w czerwcu 1994 roku (a więc jeszcze przed premierą portu na szaraka) w salonach arcade zagościły maszyny z grą Ridge Racer 2.
Wyraźne zmiany w sposobie rozgrywki dało się zaobserwować dopiero w 1996 roku, przy okazji premiery Rage Racer. Gra otrzymała tryb kariery, w którym na początku mamy do dyspozycji jeden dość słaby samochód. Wygrywając wyścigi zarabiamy kredyty, które możemy przeznaczyć na zakup nowych pojazdów lub ulepszenie już posiadanych. Kolejny etap rozwoju to wydany w 1998 roku Ridge Racer Type 4, ostatnia odsłona serii dostępna na pierwszą konsolę Sony. Tutaj do trybu kariery dorobiono wątek fabularny, a do dyspozycji mamy aż cztery zespoły, każdy z innym zestawem samochodów i każdy z inną historią do odkrycia. W sumie do odblokowania mamy aż 321 pojazdów, a oprócz tego, po raz pierwszy ścigamy się różnych lokacjach: w Japonii (Yokohama i Fukukoka) i w USA (Nowy Jork i Los Angeles). We wszystkich poprzednich częściach, pomimo kilku tras do wyboru, wszystkie znajdowały się w tej samej scenerii i część toru była wspólna.
Seria Ridge Racer zajmuje szczególne miejsce w moim graczowym serduszku. Rage Racer był grą, którą zakupiłem wraz z PlayStation i przez długi czas był tą jedyną. Na kartę pamięci odkładanych przez długie miesiące oszczędności już brakło, więc aby nie stracić postępu rozgrywki konsola chodziła włączona po kilka dni. Niestety, w tamtych czasach, mimo iż mieszkałem w nowo wybudowanych blokach, sieć energetyczna nie należała do najstabilniejszych i przerwy w dostawach prądu zdarzały się średnio raz w tygodniu. Czasem jedynie kilkuminutowe, ale i tak to wystarczało, aby bezpowrotnie utracić kilka czy kilkanaście godzin gry. W dwie pierwsze części grałem zdecydowanie mniej, pożyczając na krótki czas płyty od znajomych. Natomiast czwórka ominęła mnie całkowicie. Po raz pierwszy włączyłem ją dopiero na PlayStation Classic a dłuższy czas spędziłem w ciągu ostatnich dwóch tygodni przygotowując ten wpis.
Na zakończenie dodam jeszcze, że w 2006 roku, kiedy kupiłem PlayStation Portable, pierwszym tytułem na jaki się zdecydowałem również był Ridge Racer w wersji na tę kieszonsolkę Sony. Ale to już historia na inną okazję.
Okrągłe dwudzieste urodziny obchodzi dziś Twisted Metal Black, piąta odsłona serii zapoczątkowanej w 1995 roku na starym poczciwym szaraku. Produkcja Incognito Entertainment, wydana przez Sony, była exclusivem na konsolę PlayStation 2. Zebrała znakomite recenzje i z wynikiem 91/100 znajduje się w TOP50 na liście najlepszych tytułów na PS2 w serwisie Metacritic, oczywiście z odznaką „Must Play”. Jednocześnie była to pierwsza i póki co jedyna część Twisted Metal, w którą miałem okazję dłużej pograć.
Na początku lat dwutysięcznych miałem do dyspozycji wyłącznie PC, przez co ominęło mnie dość sporo ciekawych pozycji. Były to czasy, gdy na całym świecie triumfy święciło Sony. PlayStation 2 sprzedano niemal trzy razy więcej niż wszystkich innych konsol szóstej generacji razem wziętych. Jednocześnie pojawiało się znacznie więcej tytułów przeznaczonych wyłącznie na konsole (czytaj głównie PS2), niż w obecnych czasach – serie: Metal Gear Solid, God of War, Burnout, Tekken, Final Fantasy, czy chociażby wspomniany dziś Twisted Metal. Odsłona o podtytule Black jest dostępna w PlayStation Store w ramach kolekcji gier pierwotnie wydanych na PS2 a uruchamianych na PS4 w trybie emulacji.
Fakt, że mamy do czynienia z oryginalnym tytułem, a nie remasterem jest w moim odczuciu największą wadą Twisted Metal Black. Widać gołym okiem, że gra lekko zestarzała się w ciągu tych dwudziestu lat. Przydałyby się dokładniejsze tekstury, nowe bardziej szczegółowe modele 3D, czy też nieco poprawiona fizyka. Wszystko to idzie jeszcze przeboleć, biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z przyzwoitym tytułem retro. Największą udręką jest sterowanie. Gra jest czymś w rodzaju Quake’a 3, gdzie zamiast biegać zasiadamy za kierownicą samochodu a zamiast widoku FPP mamy perspektywę trzeciej osoby, bez jakiejkolwiek kontroli kamery. Naszym celem, niezależnie od trybu gry (kariera, pojedyncza rozgrywka, survival, oraz multiplayer) jest pokonanie przeciwników na jednej z dziesięciu aren. Wybrani bohaterowie kierują pojazdami różniącymi się takimi parametrami jak: szybkość, zwrotność, pancerz czy siła ognia. Opcje gry nie pozwalają w dowolny sposób skonfigurować przycisków, a żaden z predefiniowanych rozkładów mi nie podpasował. Problemem gry jest bycie jednocześnie samochodówką i strzelaniną, więc z jednej strony chciałoby się odpalać bronie za pomocą R2/RT, ale z drugiej L2/LT i R2/RT powinny odpowiadać za hamulec/gaz. Mimo tych perypetii, Twisted Metal Black potrafił mnie wciągnąć na kilka wieczorów.
Brak natywnie obsługiwanej kompatybilności wstecznej przez PS4 z pewnością jest wadą tej konsoli. Jeśli ktoś posiada płytę z grą i sprawne PlayStation 2, nie ma sensu by kupić ten tytuł jeszcze raz. Jednak osoby takie jak ja, których ominęła tamta generacja sprzętu, nie będą żałowały wydanej gotówki, zwłaszcza jeśli uda się trafić na promocję, gdzie Twisted Metal Black kosztuje tyle co dwa dobre piwa. A na zakończenie doklejam ponadczasowy przebój The Rolling Stones, będący jednym z utworów ścieżki dźwiękowej. Dawno go nie słyszałem i odkąd pierwszy raz trzy tygodnie temu zobaczyłem końcowe napisy w Twisted Metal mam go zapętlonego w liście odtwarzania.
// screenshoty własne z wersji emulowanej na PS4 dostępnej w sklepie PlayStation Store
Szóste urodziny obchodzi dziś seria Project CARS, symulator wyścigów samochodowych od Slightly Mad Studios. O ile pamięć mnie nie myli, był to pierwszy tak udany tytuł z gatunku zdominowanego przez Gran Turismo i Forza Motorsport, który wyszedł na komputery osobiste. Dopiero rok później Microsoft udostępnił swą produkcję pod Windowsa. To, co odróżnia Project CARS od dwóch wymienionych wcześniej franczyz to zupełnie inaczej zaprojektowana kampania dla jednego gracza. W GT i w Forzy zaczynamy z niewielką ilością gotówki, która ledwo starcza na marnej jakości samochód. Za wygrane wyścigi otrzymujemy pieniądze, które możemy przeznaczyć na zakup nowych maszyn, bądź też ulepszanie już posiadanych. W Project CARS natomiast od samego początku posiadamy dostęp do wszystkich aut, ale naszym celem jest wspiąć się po drabince kariery zaczynając od gokartów przez kolejne klasy wyścigów: GT, LMP czy Formuła. To w jakich rozgrywkach i jakim samochodem przyjdzie nam się zmierzyć zależy od podpisanych kontraktów, a gdy staniemy się bardziej rozpoznawalnym kierowcą także od zaproszeń przysyłanych przez organizatorów.
Ciekawy, nawet jak na dzisiejsze czasy, był sposób w jaki gra powstawała. Całość sfinansowana została przy pomocy platformy crowdfundingowej (3,75 miliona euro wpłacone przez ponad 80 tys. graczy), ale to nie wszystko. Slightly Mad Studios od początku planowało coś więcej. Tytułowe CARS to nie tylko samochody, ale także rozwinięcie skrótu Community Assisted Racing Simulator (Symulator Wyścigów Wspierany przez Społeczność). Wykupując odpowiednie progi wsparcia można było stać się częścią zespołu tworzącego grę: aktywnie uczestniczyć w spotkaniach, wspomagać, komentować, sugerować nowe pomysły deweloperom już od wczesnego etapu produkcji. W nagrodę, wielu wspierających zostało uwiecznionych w grze kierowców, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć podczas wyścigów.
Fanem serii Gran Turismo byłem od samego jej początku. W dwóch pierwszych częściach potrafiłem spędzić godziny nad jednym wyścigiem, aby urwać kolejne dziesiąte części sekundy i ukończyć czasówkę ze złotym medalem. Tak się złożyło, że nie posiadałem PlayStation 2 a siódmą generację konsol spędziłem ze sprzętem od Microsoftu. Tym bardziej liczyłem na nową odsłonę GT na PlayStation 4. Niestety, Sony bardzo mnie zawiodło wypuszczając jedynie spin-off i to nastawiony na rywalizację z innymi graczami. Dla gracza-samotnika, takiego jak ja, pozostało szukać alternatywy i taką właśnie stała się produkcja Slightly Mad Studios. Brakuje mi tutaj ulepszania pojazdów, sukcesywnego powiększania parku maszyn, ale kariera kierowcy wyścigowego, który musi przedzierać się przez kolejne szczebelki też jest ciekawym pomysłem. Samochodów też mogłoby być trochę więcej, bo 74 auta (łącznie już ze wszystkimi DLC) to ledwo połowa tego, co Gran Turismo oferowało 18 lat wcześniej.