10 lat temu na konsoli Wii U zadebiutowała jedna z najlepiej sprzedających się gier w historii Nintendo. W rankingu wszech czasów, z ponad 70 milionami sprzedanych egzemplarzy, Mario Kart 8 ustępuje jedynie Wii Sports. Liczby robią jeszcze większe wrażenie, jeśli porównamy je do ilości wyprodukowanych konsol. Na Wii U gracze kupili 8,5 miliona sztuk, co przy 13,5 sprzedanych urządzeń statystycznie dwóch na trzech posiadaczy konsoli kupiło Mario Kart 8. Wersja Deluxe wydana niecałe 3 lata później na Switcha znalazła jak do tej pory 62 miliony nabywców i w chwili obecnej jest najpopularniejszą grą na Pstryka. Penetracja rynku nie jest aż tak imponująca, jak w przypadku Wii U, ale biorąc pod uwagę 140 milionów urządzeń, jakie Nintendo dostarczyło do graczy, nadal jest to ponad 40% użytkowników konsoli, którzy kupili także wyścigi z bohaterami serii Super Mario.
35 lat temu w Japonii, na kilka miesięcy przed stuleciem Nintendo, zadebiutował oryginalny Game Boy. Była to pierwsza konsola przenośna firmy z Kyoto i, jak się później okazało, swą popularnością przebiła wszystkie jej dotychczasowe produkty. Pierwsza partia 300 tysięcy sztuk, która trafiła do sklepów 21 kwietnia 1989 roku w cenie 12500 jenów (wówczas ok. $100) wyprzedała się na pniu. Game Boy dość szybko stał się najlepiej sprzedającą się konsolą wszech czasów, jako pierwszy przebił próg 100 milionów wyprodukowanych i dostarczonych konsumentom egzemplarzy (wliczając w to również Game Boy’a Color, gdyż statystyki sprzedaży zazwyczaj podawane są łącznie). Rekord ustanowiony przez handheld Nintendo został pobity dopiero przez PlayStation 2.
Game Boy był pierwszą konsolą, która opuściła ziemską atmosferą. W 1993 roku rosyjski kosmonauta Aleksandr Sieriebrow podróżujący w ramach misji Sojuz TM-17 zabrał sprzęt, wraz z grą Tetris (a jakże by inaczej) na stację kosmiczną Mir, by tam w wolnej chwili relaksować się przy układaniu spadających klocków. Game Boy, zanim powrócił na Ziemię wraz ze swym właścicielem, zdołał okrążyć ją ponad 3000 razy, by później zostać sprzedanym w Nowym Jorku na aukcji pamiątek po misjach kosmicznych za (zaledwie!) $1220.
Inny słynny egzemplarz japońskiej kieszonsolki do niedawna znajdował się na wystawie we flagowym sklepie Nintendo w nowojorskim Rockefeller Center. To sprzęt, który był własnością żołnierza amerykańskiej armii Stephana Scogginsa, biorącego udział w operacji Pustynna Burza w Iraku w 1991 roku. Pewnego dnia koszary, w których przebywał zostały zaatakowane przez wroga. Na szczęście obyło się bez ofiar, ale Scoggins znalazł swojego Game Boy’a w opłakanym stanie: zwęglona obudowa, stopione przyciski, odsłonięta płyta główna. Zdesperowany właściciel wysłał konsolę do serwisu Nintendo licząc, że technikom uda się go naprawić. Ci, widząc stan urządzenia, zwątpili by cokolwiek dało się z nim zrobić. Jednak ktoś wpadł na pomysł podłączenia go do zasilania, czy też włożenia nowych baterii, załadowania cartridge’a i włączenia. Ku zdziwieniu wszystkich Game Boy uruchomił się, jak gdyby nigdy nic a wyświetlacz pokazał logo startowe Tetrisa. Nintendo wysłało żołnierzowi nowy egzemplarz a ten zatrzymało jako historyczną pamiątkę.
Na zakończenie wspomnę jeszcze, że tego dnia, oprócz samej konsoli zadebiutowały także cztery gry. Tytułami startowymi klasycznego Game Boy’a były:
Super Mario Land – platformówka z wąsatym hydraulikiem po prostu musiała się znaleźć w tym gronie
Baseball – pierwsza gra sportowa na Game Boy’a; pamiętajmy, że baseball w Japonii jest popularniejszy od piłki nożnej (zwłaszcza w tamtych czasach)
Alleyway – klon Arkanoida, tudzież Brakeouta
Yakuman – jedyny w tym gronie tytuł niewydany później na zachodzie; symulator gry w mahjonga
25 lat temu ukazał się Game Boy Color, nowa wersja konsoli kieszonkowej od Nintendo, która zrewolucjonizowała granie z dala od telewizora. Do dziś trwają spory, czy była to kolejna iteracja sprzętu, czy też międzygeneracyjne odświeżenie (coś jak dziś PlayStation 4 Pro). Z jednej strony możliwość wyświetlania kolorów była ogromnym skokiem jakościowym. Z drugiej jednak, jeśli spojrzymy na parametry techniczne, aż tak dużej różnicy nie odczujemy: Color od Classica ma zaledwie 3 razy więcej pamięci i dwukrotnie większe taktowanie procesora. Jak na niemal 10 lat różnicy nie wydaje się to zbyt wiele. Na dodatek, bardzo często w statystykach źródła podają łączną sprzedaż obu wersji, dzięki czemu Game Boy plasuje się obecnie na czwartym miejscu (za PlayStation 2, Nintendo DS i Nintendo Switch) najpopularniejszych konsol wszech czasów i był pierwszym tego typu sprzętem, który przekroczył magiczną barierę 100 milionów egzemplarzy wyprodukowanych i dostarczonych do konsumentów.
// zdjęcia wersji Pokemon własne, inne źródła dostępne po kliknięciu w szczegóły obrazka
40 lat temu w Japonii zadebiutował Famicom. Pierwsza konsola stacjonarna od Nintendo, na zachodzie znana jako NES. Z ponad 60 milionami egzemplarzy (i z pewnością co najmniej drugim tyle nieoficjalnych klonów) do dziś zajmuje miejsce w Top 10 najlepiej sprzedających się konsol w historii. Wynik ten z pewnością pomógł osiągnąć niezwykle długi okres produkcji. Famicom zjeżdżał z taśm japońskich fabryk przez ponad 20 lat – ostatni egzemplarz złożono we wrześniu 2003. W tym czasie na całym świecie na dobre zadomowiło się PlayStation 2 a w Microsofcie pełną parą szły prace nad Xboksem 360.
O Famicomie, NESie, ich oficjalnych i nieoficjalnych kopiach, a także o grach na te wszystkie konsole napisano niezliczoną ilość artykułów a nawet książek. Dlatego, żeby się zbytnio nie powtarzać, ograniczę się do kilku ciekawostek. Ale nim to nastąpi, muszę zrobić drobną dygresję. Podczas ostatniego Pixel Heaven poznałem Dana Wooda, przesympatycznego brytyjczyka, który wraz z kolegami: Ravim Abbottem i Joem Foxem prowadzi podcast The Retro Hour. Ponieważ przesłuchałem już chyba wszystko z polskiego growego półświatka podcastowego, zacząłem nadrabiać odcinki zza Kanału La Manche. A trochę ich jest, bo wyspiarze nagrywają nieprzerwanie, co tydzień od 2016 roku. A co najważniejsze, tematyka retro rzadko kiedy się dezaktualizuje.
Gorąco polecam każdemu, jeśli tylko mowa Szekspira nie jest przeszkodą. Chłopaki mają przyjemne, radiowe głosy i w każdym odcinku wyciągają z różnych zakamarków internetu naprawdę ciekawe rzeczy. W 25-tym epizodzie pojawiło się kilka informacji dotyczących NESa przy okazji tego, że ktoś na Reddicie wygrzebał zdjęcie z młodości amerykańskiego rapera Nas, który w swoim pokoju miał konsolę Nintendo, wraz z robotem R.O.B. Dan i Ravi zauważyli, że Famicom wprowadził wiele rozwiązań, z których część przetrwała do dziś i co więcej, stała się standardem. Była to pierwsza konsola, której kontrolery zawierały D-Pada. Zapper natomiast to pierwszy lightgun, którego mogliśmy używać w zaciszu domowym. Wcześniej gry tego typu dostępne były wyłącznie w salonach gier.
Wracając natomiast do robota, R.O.B. czyli Robotic Operating Buddy był akcesorium do konsoli, wykorzystującym tę samą technologię co pistolety świetlne. W sumie powstały aż dwie gry dla Roba: Gyromite i Stack-Up. Jednak nie to było najważniejsze. Pamiętajmy, że 40 lat temu w Stanach Zjednoczonych wydarzył się wielki kryzys gier wideo. Wartość rynku w ciągu 2-3 lat spadła o 97%. Zapaść co prawda nie dotknęła w większym stopniu Japonii, ale wydarzenia po drugiej stronie Pacyfiku zdecydowanie blokowały Nintendo przed rozwojem. Amerykanie nie byli już zainteresowani graniem i niezwykle sceptycznie podchodzili do wszelkich nowinek związanych z tą rozrywką. Wtedy ktoś w biurze w Kyoto wpadł na pomysł, by R.O.B. był sprzedawany jako zabawka, do której NES miał być tylko dodatkiem. Dwa istniejące tytuły wykorzystujące Roba szybko się nudziły, więc dzieciaki wkrótce zaczęły się domagać nowych gier.
Robot niebawem został po cichu wycofany ze sprzedaży i w ogóle zaprzestano jego produkcji. Pozostała po nim jednak spora baza posiadaczy konsol, którzy na nowo zaczęli wykazywać zainteresowanie grami. Dzięki tej genialnej zagrywce Nintendo, R.O.B. często bywa nazywany koniem trojańskim marketingu. Mimo iż nie doczekaliśmy żadnej nowej wersji robota, często pojawia się on jako cameo lub grywalna postać w wielu grach od Nintendo.
// źródła zdjęć i ewentualne licencje po kliknięciu w szczegóły obrazka
30 lat temu ukazał się tytuł demonstrujący maksymalne możliwości graficzne SNESa, a właściwie wykraczający poza nie, ale o tym za chwilę. Tego dnia w ojczyźnie Nintendo premierę miał Star Fox, w regionie PAL wydany nieco później jako Starwing. Gra to typowy rail-shooter, w której wcielamy się w asa lotnictwa – lisa o imieniu Fox McCloud. Ten, wraz z ekipą innych zwierzęcych bohaterów, stanowiących drużynę Star Fox Team broni odległego systemu planet Lylat przed obcymi siłami zasiadając za sterami myśliwca Arwing.
Star Fox to pierwsza gra 3D na stacjonarną konsolę Nintendo. SNES zupełnie nie był konsolą przystosowaną do wykonywania skomplikowanych obliczeń niezbędnych do generowania trójwymiarowej grafiki. Dlatego każdy cartridge z grą zawierał specjalny układ Super FX, który odciążał konsolę i przejmował od niej zadania związane z renderowaniem wielokątów a także bardziej zaawansowanych efektów 2D. Star Fox był pierwszą grą Nintendo, w której zastosowano takie rozwiązanie a pierwsza wersja układu otrzymała nazwę „Mario Chip”. Później ukazało się kilka innych tytułów wykorzystujących Super FXa, jak na przykład: Doom czy też Super Mario World 2: Yoshi’s Island.
Można powiedzieć, że 19 lat temu growe piekło (nie po raz pierwszy z resztą) zamarzło. 30 grudnia 2003 roku ukazał się Sonic Heroes. Niby nic nadzwyczajnego, ot kolejna odsłona flagowej platformówki Segi. Jednak była to pierwsza gra z niebieskim jeżem w roli głównej, która nie została wydana na stacjonarną konsolę Segi; scenariusz, który jeszcze kilka lat wcześniej wydawał się zupełnie niemożliwy.
Wszyscy pamiętamy, ewentualnie możemy przeczytać w znakomitej książce Blake’a J. Harissa, o wojnach konsolowych toczonych w latach 90-tych przez Nintendo i Segę, a także o roli jaką odegrał Sonic stając się maskotką korporacji z Tokio. Zgodnie z powiedzeniem „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”, wojnę ostatecznie wygrało Sony. Przełom XX i XXI wieku to na rynku konsol czas bezapelacyjnej dominacji PlayStation. Nintendo pogrążyło się w stagnacji na dobrych kilka lat, aż do premiery Wii. Sega natomiast porzuciła rynek sprzętu w 2001 roku, kończąc produkcję Dreamcasta, który nie wytrzymał konkurencji ze strony PlayStation 2.
Od tej pory właściciele Sonica stali się deweloperem third party, skupiającym się na produkcji gier na sprzęty innych producentów, w tym swych niedawnych wrogów: Nintendo i Sony. Ta decyzja z pewnością uratowała Segę. Korporacja uniknęła bankructwa i już w dwa lata po tej decyzji ponownie zaczęła generować zyski. Dziś jest właścicielem wielu cenionych franczyz, a my gracze możemy pobiegać niebieskim jeżem niezależnie od tego jaki sprzęt posiadamy w domu.
Pierwsza gra z hydraulikiem Mario w roli głównej? Część z Was z pewnością odpowie Super Mario Bros, w którego zagrywaliśmy się wszyscy na Pegasusie i który z czasem urósł do miana legendy. Niestety, nie będzie to prawidłowa odpowiedź. Czemu z resztą się dziwić, skoro po otworzeniu oficjalnej strony Nintendo otrzymujemy obrazek z tej właśnie pozycji, wydanej w 1985 roku na NESa. Nawet producent nie pamięta, lub nie chce pamiętać, że to wcale nie była pierwsza gra z Mario w tytule. Palma pierwszeństwa należy się grze (a właściwie grom, ale o ty za chwilę) Mario Bros, której domowa edycja została wydana 39 lat temu na (jakże by inaczej) Famicoma w Japonii.
Czasy, gdy konsola, komputer lub inne urządzenie do elektronicznej rozrywki zawitało pod każdym dachem miały dopiero nadejść, nawet w najbardziej uprzemysłowionych regionach świata. Producenci gier na pierwszym miejscu stawiali wówczas salony gier z maszynami arcade i to właśnie tam, Mario Bros ukazał się kilka miesięcy wcześniej, w czerwcu 1983 roku. Były to też czasy, gdy Nintendo nie zamknęło się jeszcze w swoim ekosystemie i wydawało gry na konkurencyjne platformy. Oprócz automatów arcade i Famicoma/NESa, Mario Bros ukazał się także na: Atari 2600/5200/7800, małym 8-bitowym Atari, Commodore 64, Amstradzie CPC, ZX Spectrum a także na lokalnych japońskich 8-bitowcach NEC PC-88 i Fujitsu FM-7.
Wspomniałem we wstępie, że Mario Bros to gry (a nie gra), w których Mario po raz pierwszy stał się tytułowym bohaterem. W marcu tego samego roku, a więc trzy miesiące wcześniej ukazała się zupełnie niezwiązana, choć nosząca ten sam tytuł, edycja kieszonkowej konsolki Game & Watch Multi Screen, w której bracia Luigi i Mario pracują w rozlewni i przenoszą palety z butelkami pomiędzy taśmociągami aż po załadunek na ciężarówkę. Na zakończenie warto przypomnieć, że Mario Bros wcale nie był też pierwszą grą, w której mogliśmy zobaczyć wąsatego hydraulika i na początku wcale nie nazywał się on Mario, ale do tego wrócimy przy innej okazji.
36 lat, tyle czasu mija dziś od premiery pierwszego Dragon Questa, poza Japonią znanego także jako Dragon Warrior. Dziś saga liczy jedenaście głównych części, oraz mnóstwo spin-offów i remasterów a ukazywała się na niemal wszystkich konsolach Nintendo oraz Sony, a także na PC, iOS i Androidzie. Dokładnie rok temu, na 35-lecie franczyzy zapowiedziano dwunastą odsłonę o podtytule The Flames of Fate, ale póki co nieznana jest nawet przybliżona data premiery.
W książce „A Guide to Japanese Role-Playing Games” wydawnictwa Bitmap Books Dragon Quest został przywołany jako najważniejsza seria spośród wszystkich japońskich RPGów. Tym bardziej smuci fakt, że w Europie przez długi czas pozostawała ona zupełnie nieznana. Pierwszą grą z tego uniwersum, wydaną na Starym Kontynencie był Dragon Quest Monsters, spin-off, który z czasem przekształcił się w oddzielną serię RPGów. Natomiast na pierwszą grę z głównej linii tytułów musieliśmy czekać aż do 2006 roku, kiedy to na PlayStation 2 pojawił się Dragon Quest VIII: Journey of the Cursed King. Niemal 20 lat po narodzinach serii!
Wspominałem już kiedyś, że na początku mojej przygody z elektroniczną rozrywką nie byłem fanem RPGów. Gatunek ten kojarzył mi się z mrocznymi, ciężkimi produkcjami, zupełnie nieprzystępnymi dla nastolatka niezbyt sprawnie władającego językiem Shakespeare’a. Podobne wrażenie odnoszą autorzy wyżej wymienionego kompendium o japońskich role-play’ach. RPGi z lat 80-tych określają jako gry o wysokim poziomie trudności, wręcz niezrozumiałe dla przeciętnego gracza, wymagające poświęcenia wielu godzin lub skorzystania z poradników czy solucji, by posunąć się naprzód. Dla mnie dwoma tytułami, dzięki którym przekonałem się do tego gatunku były: Diablo i Baldur’s Gate. Natomiast dla wielu posiadaczy Famicoma lub NESa w Japonii czy też w USA taką grą mógł być właśnie pierwszy Dragon Quest. Wydany na „rodzinną konsolę”, z założenia miał być przeznaczony dla casualowego odbiorcy, także dla dzieci. Zatem historia była relatywnie prosta, świat gry niezbyt obszerny, ale całość stworzona w taki sposób, że właśnie to stawało się zaletą.
Jakakolwiek wzmianka o Dragon Queście nie byłaby kompletna bez wymienienia nazwisk dwóch jej twórców: Yuji Horii i Akira Toriyama. Obaj brali udział w pracach nad każdą częścią z głównej serii, jak również nad licznymi spin-offami. Pierwszy od strony designu i scenariusza, drugi od strony artystycznej. Za wkład w rozwój elektronicznej rozrywki i za całokształt twórczości Yuji otrzymał w tym roku nagrodę podczas konferencji GDC. Natomiast Akirę wszyscy, którzy choć przez kilka odcinków mieli kontakt z japońskim anime z pewnością będą kojarzyć jako twórcę serii Dragonball.
27 lat temu Square Soft wydał jRPGa po dziś dzień uważanego za jeden z najlepszych w historii. Na konsolach SNES (a właściwie Super Famicom, bo tego dnia premiera miała miejsce w Japonii) ukazał się Chrono Trigger. Zarówno pierwowzór na konsoli Nintendo, jak i późniejszy port na Sony PlayStation nigdy oficjalnie nie ukazały się w regionie PAL, istniała wyłącznie wersja NTSC. Aby mieszkańcy Europy mogli oficjalnie zagrać bez żadnego kombinowania, musieli czekać aż 14 lat, gdyż dopiero wtedy ukazał się port na kieszonsolkę Nintendo DS. Obecnie gra dostępna jest na różnych platformach, między innymi na Steam i telefonach, jednak dość często można spotkać się z niepochlebnymi opiniami dotyczącymi jakości konwersji. Wersje na SNESa oraz na DSa pozostają tymi, które cieszą się największym uznaniem.
Do prac nad grą zaangażowano śmietankę japońskiego game designu: ojca Final Fantasy Hironobu Sakaguchi oraz twórcę Dragon Questa Yuji Horii, a więc twórców dwóch najpopularniejszych wówczas serii gier jRPG, konkurujących ze sobą, bo były to czasy, gdy Square i Enix istniały jako dwie oddzielne firmy. Dream team uzupełniał Akira Toriyama, designer postaci w Dragon Queście, bardziej znany jako twórca mangi Dragon Ball.
Chrono Trigger to pierwsza część serii Chrono, która liczy… dwie pozycje. Niecałe pięć lat później, na PlayStation ukazał się Chrono Cross, który zebrał równie pozytywne oceny co dzisiejszy jubilat. Na trzecią odsłonę, Chrono Break, nadal czekamy, ale nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek miała się ukazać. Hironobu Sakaguchi wraz z zespołem, który stworzył Chrono Cross wyrazili chęć pracy nad kolejną częścią. Square zarejestrowało znaki towarowe w urzędach patentowych, co przez dziennikarzy zostało zinterpretowane, że prace nad tytułem idą pełną parą. Z późniejszych wypowiedzi niedoszłych twórców wynika, że wcale tak nie było. Projekt został anulowany z powodu braku zainteresowania kierownictwa Square, zanim tak naprawdę się zaczął. Część zespołu została przesunięta do Final Fantasy XI a pozostali postanowili kontynuować swoje kariery gdzie indziej.
Niebawem, bo już 7 kwietnia, ukaże się remaster sequela zatytułowany Chrono Cross: The Radical Dreamers Edition. Czas pokaże czy Square pójdzie za ciosem i wypuści odświeżoną wersję Chrono Trigger, czy może wreszcie doczekamy się zupełnie nowej historii w świecie Chrono, czy jednak wydawca znów postanowi zakopać markę na kolejnych kilkanaście lat.
// screenshoty z oficjalnej strony Square Enix, oraz ze sklepu Steam
35 lat temu Nintendo wydało na rodzimym rynku drugą część, jeszcze świeżej, bo rozpoczętej niespełna rok wcześniej serii: Zelda. Jedynka, czyli po prostu „The Legend of Zelda”, odniosła ogromny sukces zbierając bardzo pozytywne recenzje z ocenami zwykle w okolicach 90% i sprzedając się w ponad 6 mln egzemplarzy. Na liście najlepiej sprzedających się tytułów na NESa/Famicoma zajmuje szóste miejsce za trzema częściami Super Mario Bros, Duck Hunt i Tetrisem. Czy pomysł na kontynuację się udał? I tak, i nie. Z jednej strony sequel nabyło ponad 4 mln graczy, co plasuje go na ósmym miejscu tejże listy. Z drugiej jednak, oglądając dziś zestawienia wszystkich części serii liczącej już niemal 20 tytułów, „Zelda II: The Adventure of Link” zwykle okupuje jedno z ostatnich miejsc. Oceny w branżowych magazynach też były zdecydowanie niższe i spadły do średniej ok. 70%.
Akcja sequelu toczy się sześć lat po zakończeniu części pierwszej. Link w dniu 16. urodzin odkrywa na swojej dłoni symbol trzech trójkątów. Tym samym dowiaduje się o tragedii księżniczki Zeldy, która w efekcie działania potężnej magii została dotknięta klątwą i zapadła w głęboki sen, a przerwać go może jedynie Triforce. Link staje przed zadaniem odnalezienia starożytnego artefaktu, ukrytego gdzieś w Wielkim Pałacu. Aby się do niego dostać, musi najpierw zdjąć magiczną pieczęć poprzez umieszczenie sześciu kryształów w sześciu innych pałacach.
W „The Legend of Zelda” przez większość czasu kierowaliśmy Linkiem obserwując go z lotu ptaka. W dwójce znaczną część spędzamy obserwując go z boku, co przypomina grę w takie pozycje jak Castlevania czy Metroid. To jedyny taki przypadek w całej serii i to pośród graczy wzbudziło największe kontrowersje po premierze. Na plus natomiast zdecydowanie należy zaliczyć bardzo rozbudowany system rozwoju postaci sprawiający, że gra ociera się o gatunek RPG.
Nintendo dość często pozwala graczom powrócić do „Przygody Linka”. Znajduje się on w Nintendo Virtual Console na Wii, WiiU, 3DS a także na Pstryku w płatnym abonamencie Switch Online. Oprócz tego, Zelda II znalazła się wśród 30 gier dołączonych do mini-konsoli NES Classic a ostatnio, z okazji 35 rocznicy serii otrzymaliśmy wersję ultra-przenośną w postaci specjalnej edycji handhelda Game & Watch.