Ćwierć wieku temu na rynku japońskim ukazała się jedna z najlepiej ocenianych gier na Segę Saturn – Panzer Dragoon Saga (w ojczyźnie nosząca tytuł: Azel Panzer Dragoon RPG). W przeciwieństwie do dwóch poprzednich tytułów z serii Panzer Dragoon, nie jest to rail-shooter a jRPG. Była to jedna z ostatnich dużych produkcji na tę konsolę, gdyż w 1998 roku Saturn, szczególnie poza Japonią był już praktycznie martwym sprzętem. Z tego też powodu, mało brakowało, by gra w ogóle nie ukazała się na zachodnim rynku.
Nigdy nie miałem Saturna, w latach dziewięćdziesiątych, podobnie jak reszta mojego podwórka byłem #TeamPSX. Moim pierwszym i jak do tej pory jedynym sprzętem od Segi jest Mega Drive Mini. Po cichu liczę, że wkrótce doczekamy się zminiaturyzowanych wersji zarówno Saturna, jak i Dreamcasta. Jest duża szansa, że Panzer Dragoon Saga jako produkcja własna Segi, zostałaby na takiej mini-konsolce umieszczona.
Byłby to miły ukłon w stronę graczy, albowiem legalne nabycie tego tytułu jest obecnie bardzo utrudnione. RPG został wydany tylko raz, w edycji premierowej. Wkrótce potem Sega widząc, że przegrywa rynek z Sony, przerzuciła wszystkie zasoby na produkcję Dreamcasta i gier na niego. Jednocześnie, będąc uznawana za jedną z najlepszych gier na tę konsolę, po dziś dzień jest obiektem pożądanym przez kolekcjonerów. O ile japońską wersję można nabyć w rozsądnej cenie kilkudziesięciu dolarów, o tyle wersje angielskojęzyczne na aukcjach chodzą już powyżej tysiąca.
Osiemnastkę obchodzi dziś The Punisher, gra od studia Volition, obecnie znanego przede wszystkim z serii Saints Row. The Punisher z 2005 roku był kolejnym tytułem, w którym mogliśmy wcielić się we Franka Castle’a i zarazem piewszą grą akcji w pełnym 3D z widokiem z perspektywy trzeciej osoby. Poza licencją Marvela, z wcześniejszymi produkcjami (prostymi strzelankami lub chodzonymi bijatykami) nie była w żaden sposób powiązana. Punishera zapamiętałem jako grę bardzo brutalną. Doom, Mortal Kombat, czy Grand Theft Auto, które w latach 90-tych zwróciły uwagę opinii publicznej na przemoc rzekomo wszechobecną w grach wideo, to w porównaniu do przygód Franka Castle’a gry dla grzecznych dzieci.
Fabularnie, jak zwykle w przypadku produkcji z Punisherem w roli głównej, bohater dokonuje zemsty na swoich wrogach, którzy wymordowali mu rodzinę. Aby dotrzeć do szefa mafii stojącego za zabójstwami eksplorujemy liczne miejsca i mierzymy się z hordami przeciwników. Aby zdobyć informacje posuwające naprzód prywatne śledztwo, musimy wyciągnąć je z napotkanych oponentów groźbami werbalnymi, fizycznymi a tych najmniej skłonnych do rozmowy torturując na różne wymyślne sposoby. I to właśnie znęcanie się nad wrogami a także krwawe egzekucje pojmanych przeciwników wzbudziły największe kontrowersje. Mnie również mocno utknęły w pamięci i aż do misji „By the book” z piątej części GTA były chyba najbrutalniejszym elementem jakiejkolwiek gry, z którą miałem do czynienia.
W pełnoletniość wkracza dziś czwarta odsłona najpopularniejszej serii survival-horrorów – Resident Evil. W dniu premiery gra była czasowym exclusivem na konsolę Nintendo GameCube. Ponad pół roku później ukazała się na PlayStation 2 a dopiero po dwóch latach zaczęto portować ją na inne systemy: PC, Wii a następnie kolejne konsole od Sony, Microsoftu, Nintendo a także systemy mobilne.
Od pewnego czasu Capcom równolegle z nowymi częściami serii oferuje nam remaki pierwszych Residentów. Na 24 marca bieżącego roku (dokładnie w tym dniu będę świętował czterdziestkę) zapowiedziano premierę odnowionej wersji Resident Evil 4. Czekacie z niecierpliwością?
W SimCity na pewnym etapie „kariery” grał niemal każdy, ewentualnie w jeden z licznych wariacji, gdzie zamiast miasta budowaliśmy szpital, park rozrywki, albo… mrowisko. Wszystko zaczęło się w 1989 roku, kiedy to Will Wright wreszcie wydał tytuł, nad którym pracował od niemal 4 lat. Następnie seria prężnie rozwijała się zyskując coraz większe grono miłośników, aż do czasu gdy Maxis, firma współzałożona przez Willa, trafiła pod skrzydła Electronic Arts.
20 lat temu ukazało się ostatnie prawdziwe SimCity, oznaczone cyferką „4”. W porównaniu do poprzednich części dostaliśmy sporo nowości i usprawnień. Była to pierwsza część, w której zastosowano pełne środowisko 3D. Otrzymaliśmy również widok regionu, gdzie „oddalając” mapę od naszego miasta mieliśmy dostęp do sąsiednich obszarów, na których mogliśmy także zbudować inne miasta. Czwórka dała też większą swobodę kształtowania terenu przed zbudowaniem metropolii: równanie i wypiętrzanie gór, tworzenie zbiorników wodnych, rozmieszczenie fauny i flory.
Kolejne części serii to już równia pochyła, na której znajdziemy liczne porty i spin-offy zarówno na komputery PC, konsole domowe i kieszonkowe, telefony a nawet wersję przeglądarkową działającą wewnątrz Facebooka. Wszystkie te „potworki” EA przydzielił innym studiom, gdyż Maxis był zajęty rozwojem innej serii stworzonej przez Willa Wrighta – The Sims. To również przyczyniło się do upadku magii i legendy SimCity. Ostatnia próba przywrócenia świetności to reboot z 2013 roku. SimCity ponownie zostało napisane pod szyldem Maxis, choć studio nie miało już wiele wspólnego ze starym Maxisem. Sama gra nie była taka tragiczna, oceny w branżowej prasie i serwisach internetowych oscylowały w okolicach 60%. Jednak gwoździem do trumny serii okazały się problemy przy premierze. Gracze, ale także recenzenci mieli ogromne kłopoty z podłączeniem się do serwerów EA. A że gra, nawet w trybie single player. wymagała ciągłego połączenia z internetem, była zupełnie niegrywalna. Ten fakt, a także późniejsze wyłączanie niektórych funkcji gry, skutkowało obniżeniem wysokich początkowo ocen nawet o pół skali.
Dziś za SimCity chyba nikt nie tęskni. Potknięcie EA doskonale wykorzystali Finowie ze studia Colossal Order, wraz z Paradox Interactive jako wydawcą. Ich Cities: Skylines idealnie wypełniło lukę po swym prekursorze i dziś wyznacza standardy city-buildera.
35 lat temu od studia Interplay otrzymaliśmy grę Wasteland – RPGa w klimatach postapo. Pozycja, mimo iż odniosła spory sukces zarówno komercyjny, jak i wśród krytyków, przez długi czas była zapomniana przez graczy. Ponownie głośno zrobiło się o niej ponad 10 lat temu, gdy na platformie Kickstarter pojawił się projekt stworzenia sequela pod wodzą samego Briana Fargo, założyciela Interplay, a także twórcy pierwszej części, jak również producenta wykonawczego klasycznych Falloutów.
Początkowo, Wasteland miał otrzymać dwa sequele, jednak w międzyczasie drogi Electronic Arts, które posiadała prawa do tytułu, oraz deweloperów z Interplay rozeszły się. EA potencjału marki nie wykorzystało, zaś nam graczom, podobnie jak twórcom Wastelanda wyszło to na dobre. Dzięki tym zawirowaniom narodziła się seria Fallout (o której pisałem nie tak dawno temu), uznawana za duchowego spadkobiercę dzisiejszego jubilata.
Koniec końców, Brian Fargo dopiął swego. Założone przez niego nowe studio inXile Entertainment odkupiło w 2003 roku od Electronic Arts prawa do marki Wasteland. Następnie, dzięki pomocy społeczności w akcjach crowdfundingowych otrzymaliśmy trzy nowe tytuły z tego uniwersum: drugą i trzecią część, oraz wydany w 2020 roku remake jedynki.
Można powiedzieć, że 19 lat temu growe piekło (nie po raz pierwszy z resztą) zamarzło. 30 grudnia 2003 roku ukazał się Sonic Heroes. Niby nic nadzwyczajnego, ot kolejna odsłona flagowej platformówki Segi. Jednak była to pierwsza gra z niebieskim jeżem w roli głównej, która nie została wydana na stacjonarną konsolę Segi; scenariusz, który jeszcze kilka lat wcześniej wydawał się zupełnie niemożliwy.
Wszyscy pamiętamy, ewentualnie możemy przeczytać w znakomitej książce Blake’a J. Harissa, o wojnach konsolowych toczonych w latach 90-tych przez Nintendo i Segę, a także o roli jaką odegrał Sonic stając się maskotką korporacji z Tokio. Zgodnie z powiedzeniem „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”, wojnę ostatecznie wygrało Sony. Przełom XX i XXI wieku to na rynku konsol czas bezapelacyjnej dominacji PlayStation. Nintendo pogrążyło się w stagnacji na dobrych kilka lat, aż do premiery Wii. Sega natomiast porzuciła rynek sprzętu w 2001 roku, kończąc produkcję Dreamcasta, który nie wytrzymał konkurencji ze strony PlayStation 2.
Od tej pory właściciele Sonica stali się deweloperem third party, skupiającym się na produkcji gier na sprzęty innych producentów, w tym swych niedawnych wrogów: Nintendo i Sony. Ta decyzja z pewnością uratowała Segę. Korporacja uniknęła bankructwa i już w dwa lata po tej decyzji ponownie zaczęła generować zyski. Dziś jest właścicielem wielu cenionych franczyz, a my gracze możemy pobiegać niebieskim jeżem niezależnie od tego jaki sprzęt posiadamy w domu.
Koniec roku i święta już za pasem. W czasie gdy wszyscy jesteśmy zabiegani w przygotowaniach do tego szczególnego okresu, łatwo przeoczyć wiadomość, że w dniu dzisiejszym mija ćwierć wieku od pojawienia się jednej z najważniejszych serii wyścigowych w historii i jednocześnie gry, która jak żadna inna kojarzy się z konsolami Sony PlayStation. Gran Turismo w momencie gdy się ukazało powodowało opad szczęki u każdego miłośnika kierowania wirtualnym samochodem. W czasch gdy konkurencja oferowała ledwie kilka tras i co najwyżej kilkanaście samochodów, Polyphony Digital (wówczas Polys Entertainment) zdołało upchnąć na czarną płytę CD 11 torów (plus ich odwrócone wersje), oraz 140 różnych pojazdów. Jakby tego było mało, każdy z pojazdów można było w dowolny sposób modyfikować za zarobioną w grze walutę, ulepszając poszczególne elementy silnika, układu napędowego, hamulce, aerodynamikę, itp.
Tryb foto w Gran Turismo Sport ze świątecznymi dekoracjami
Pierwsze Gran Turismo to najlepiej sprzedający się tytuł na konsolę Sony PlayStation, z niemal 11 milionami sprzedaych egzemplarzy wyprzedza Final Fantasy VII, oraz… Gran Turismo 2. Cała seria znalazła niemal 85 miionów nabywców i to nie wliczając najnowszej, siódmej odsłony. Bariera stu milionów z pewnością wkrótce zostanie pokonana, bo w wielu regionach GT7 notowało rekordowe poziomy sprzedaży w pierwszych tygodniach po trafieniu na półki sklepów. Pierwsza część Gran Turismo (podobnie z resztą jak większość pozostałych gier z serii) zgarniała bardzo wysokie, nierzadko wręcz maksymalne oceny od recenzentów, a także wszelkie możliwe nagrody nie tylko branży związanej z grami wideo, ale również z motoryzacją. W 2017 roku magazyn Top Gear uznał ją za najlepszą grą wyścigową w historii.
Warto też wspomnieć o pewnej ciekawostce związanej z Gran Turismo. Jak pewnie doskonale wiecie, w ścigałkach samochodwych możemy prowadzić albo prawdziwe pojazdy jakie spotykamy na ulicach (ewentualnie włączając jakiś Eurosport transmitujący zawody odpowiedniej serii wyścigowej), albo też całkowicie zmyślone przez programistów. Różnica w znakomitej większości wypadków bierze się z konieczności wykupienia licencji na wykorzystanie poszczególnych marek samochodów, a na to stać tylko największe studia deweloperskie. Sony, wraz z Polyphony Digital poszło o krok dalej. Oprócz setek licencjonowanych aut dostępnych w każdej z części, powołano do życia program Vision Gran Turismo, w ramach którego programiści we współpracy z firmami motoryzacyjnymi projektują koncepcyjne prototypy pojazdów i następnie umieszczają je w grze. Początkowo projekty zazwyczaj nie opuszczały wirtualnych desek kreślarskich, powstawały co najwyżej makiety w skali 1:1.
Lamborghini V12 Vision Gran Turismo
Pierwszy taki fikcyjny pojazd (Nike ONE 2022 w Gran Turismo 4) nie był co prawda firmowany marką z branży motoryzacyjnej, ale już kolejne: dostępny w Gran Turismo 5: Prologue GT by Citroën, a także Red Bull X2010, za sterami którego mogliśmy zasiąść w pełnej wersji Gran Turismo 5 powstały już przy współudziale odpowiednio Jean-Pierre’a Ploué’a z zespołu projektantów Style Citroën oraz Adriana Newey’a szefa inżynierów zespołu Formuły 1 Red Bull Racing. W ramach projektu Vision Gran Turismo powstało już kilkadziesiąt koncepcyjnych prototypów. Co więcej, ostatnimi czasy część z nich trafia do fabryk i w bardzo ograniczonej liczbie egzemplarzy dla bardzo bogatych klientów powstają prawdziwe wersje samochodów początkowo zaprojektowanych dla gry na PlayStation. Jednym z nich jest zaprezentowane na zdjęciu powyżej Lamborghini V12 Vision Gran Turismo (więcej fotek tutaj).
// screenshoty z serwisu MobyGames, zdjęcia własne
Ostatnie dwa miesiące każdego roku to z pewnością najgorętszy okres, jeśli chodzi o premiery nowych gier. Natomiast połowa grudnia to już ostatni dzwonek dla deweloperów i wydawców, aby zdążyć zaoferować coś potencjalnym klientom w trakcie przedświątecznej gorączki zakupów. 18 lat temu na sklepowe półki trafił Metal Gear Acid, dość ciekawy i nowatorski spin-off serii opowiadającej o przygodach agenta specjalnego Solid Snake’a, a zarazem exclusive na PlayStation Portable, najmłodsze wówczas dziecko Sony, które swoją premierę miało ledwie 4 dni wcześniej.
Akcja gry toczy się w świecie znanym z poprzednich części serii Metal Gear, zaś oprawa graficzna przypomina tą z odsłon wydanych na PlayStation 2. Nietypowy jest natomiast sposób rozgrywki. Metal Gear Acid łączy doskonale znaną skradankę z turową strategią i grą karcianą. Dalej naszym zadaniem podczas misji jest przemknięcie się niepostrzeżenie wśród wrogów w celu wykonania zadania na obcym terenie, jednak działania wykonujemy w systemie turowym zagrywając karty z talii. Reprezentują one różne akcje: atak, poruszanie się, itp. Gracz musi z wyprzedzeniem planować swoje ruchy biorąc pod uwagę jakie karty wykorzystać od razu, które z nich zostawić na kolejne rundy, a których może się w danym momencie pozbyć.
Tydzień temu rozmawialiśmy o Quake’u III. Pójdźmy zatem za ciosem, bo jest doskonała okazja by wspomnieć o poprzedniej części serii od id Software. Dziś mija 25 lat od premiery Quake’a II. Sequel wydanego półtora roku wcześniej FPSa, który zrewolucjonizował gatunek umożliwia graczom wcielenie się w postać żołnierza, którego misją jest powstrzymanie inwazji obcych na Ziemię. Gra oferuje dynamiczną akcję, w której gracz musi walczyć z wrogami i odkrywać tajemnice na swojej drodze.
W Quake’u II znajdziemy wiele różnych trybów rozgrywki, w tym dla pojedynczego gracza, tryb kooperacji i multiplayer. Tryb pojedynczego gracza składa się z dziewięciu poziomów, z których każdy składa się z wielu sekcji. Gracz musi poradzić sobie z wieloma wyzwaniami, aby ukończyć każdy z nich. W trybie kooperacji gracze mogą współpracować, aby przejść przez wszystkie poziomy. Rozgrywka multiplayer pozwala graczom rywalizować ze sobą lub pracować razem, w typach rozgrywki takich jak: deathmatch, team deathmatch lub capture the flag.
Drugi Quake jest wciąż popularnym tytułem, a wiele z jego cech zostało wykorzystanych w innych grach FPS. Dzisiejszy jubilat jest stałym punktem w historii gier wideo i wprowadził wiele elementów, które stały się standardami w branży. A jeśli drogi czytelniku dotarłeś już tutaj, to mam dla Ciebie małą niespodziankę. Ten wpis jest nieco inny niż wszystkie, jakie do tej pory pojawiły się na blogu Koyomi. Pierwsza osoba, która prawidłowo odgadnie co takiego wyróżnia dzisiejszą notatkę i napisze stosowny komentarz pod oryginalnym postem na fanpage’u (a także polubi lub będzie śledzić fejsbukową stronę Koyomi) zostanie nagrodzona kluczem do Quake’a II do wyboru na GOGu lub Steamie. Na odpowiedzi czekam na końca tego weekendu, czyli do północy w nocy z niedzieli na poniedziałek.
// screenshoty ze sklepów GOG i Steam oraz serwisu MobyGames
23 lata temu na naszych PC-tach zagościła trzecia odsłona Quake’a. Dość innowacyjna, bo podobnie jak w przypadku wydanego 10 dni wcześniej Unreal Tournament, zrezygnowano całkowicie z fabularnego trybu dla jednego gracza a skupiono się na rozgrywce multiplayer: capture the flag oraz różnych odmianach deathmatcha. Oczywiście nie zapomniano całkowicie o samotnikach siedzących w swoich jaskiniach nie podłączonych do globalnej sieci, umożliwiając im grę ze sterowanymi przez komputer botami.
W tamtych czasach szerokopasmowe łącze we własnym domu zdecydowanie było luksusem. Natomiast gra przez modem i wdzwanianie się na 0202122 było przyjemne tylko do pierwszego rachunku za telefon. Między innymi dlatego, szczególnie w naszym kraju, quake’owe życie toczyło się przede wszystkim w kawiarenkach internetowych. Nie byłem ich stałym bywalcem. Swojego PC-ta do gier miałem wtedy już od niemal dziesięciu lat. Również do internetu uzyskałem dostęp stosunkowo wcześnie, bo gdzieś w połowie lat 90-tych, dzięki ojcu pracującemu na wyższej uczelni, a jak wiadomo ośrodki akademickie były jednymi z pierwszych instytucji z dostępem do sieci. Niestety, korzystać mogłem tylko w weekendy i tylko na komputerze, który do gier zupełnie się nie nadawał.
Mimo że gier multiplayer nigdy specjalnie nie lubiłem, a jeśli już to wolałem jakieś RTSy czy hack ‘n slashe w co-opie, produkcja idSoftware była takim tytułem, który nawet mnie potrafił przyciągnąć. W domu trenowałem z botami a po lekcjach niejednokrotnie wracając z kumplami do domu wpadaliśmy na godzinkę, by zostawić kieszonkowe w pobliskiej kawiarence. I zawsze był to Quake 3, nie żaden Counter-Strike ani też Unreal Tournament.
// screenshoty ze sklepów GOG i Steam oraz serwisu MobyGames