Archiwum kategorii: polecanki

The Spectrum #00

The Spectrum

Zgodnie z mapą drogową ogłoszoną gdzieś na przełomie ubiegłego i bieżącego roku, Retro Games Ltd ujawniło wczoraj swój kolejny produkt, do tej pory enigmatycznie nazywany „New Full Size Console”. Nowym sprzętem okazał się The Spectrum, czyli odświeżona wersja popularnego w latach 80-tych, także u nas za żelazną kurtyną, komputera ZX Spectrum firmy Sinclair, pieszczotliwie nazywanego „gumiakiem”.

Według zapewnień producenta, już 22 listopada otrzymamy nie tylko zwykłą replikę kultowego sprzętu a pięknie zaprojektowane arcydzieło, niczym z galerii sztuki, ozdobione charakterystycznymi barwami tęczy, oferujące nostalgiczną, lecz wciąż aktualną przygodę z graniem dla każdego. Ta zabawna, dziwaczna i ekstrawertyczna maszyna przywróci radość z grania w przystępne, natychmiast dostępne produkcje, oferując doświadczenie, które utraciły współczesne gry.

To nie moje słowa, a tłumaczenie oficjalnego opisu. Niemniej jednak, już za niecałe trzy miesiące i równowartość 90 funtów, 100 euro lub 430 złotych otrzymamy sprzęt, który emuluje modele ZX Spectrum 48 i 128, wyposażony w pełni funkcjonalną replikę gumowej klawiatury, wyjście HDMI 720p, cztery porty USB, do których można podłączać joysticki, gamepady, czy też pamięć zewnętrzną. Podczas rozgrywki w dowolnym momencie będzie można zapisać lub wznowić stan rozgrywki a także przewinąć w tył do 40 sekund. Fabrycznie wgrano 48 gier (co ma być nawiązaniem do ilości pamięci oryginalnego Spectruma), ale nic nie stoi na przeszkodzie, by zwiększyć tę ilość podpinając pendrive.

Potwierdzona lista gier:
Alien Girl: Skirmish Edition • Ant Attack • Army Moves • Auf Wiedersehen Monty • Avalon • Bobby Bearing • Cosmic Payback • Devwill Too • Exolon • Fairlight • Firelord • Football Manager 2 • Freddy Hardest • The Great Escape • Head over Heels • Highway Encounter • The Hobbit • Horace Goes Skiing • Jack the Nipper • Knot in 3D • The Lords of Midnight • Manic Miner • Match Day II • Movie • Nodes of Yesod • Penetrator • Phantis (Game Over II) • Pheenix • Pyracurse • Quazatron • Robin of the Wood • Saboteur! Remastered • Shovel Adventure • Skool Daze • Snake Escape • Spellbound • Starquake • Starstrike II • El Stompo • Stonkers • TCQ • Target: Renegade • Technician Ted – The Megamix • Tenebra • Trashman • The Way of the Exploding Fist • Wheelie • Where Time Stood Still

Fallout: London #01

Fallout: London

Kilka dni temu na GOGu miała miejsce premiera potężnego moda do Fallouta 4 przenoszącego graczy na drugą stronę Atlantyku. Fani serii postapokaliptycznych RPGów z pewnością śledzili projekt od dawna, jednak niedzielni gracze tacy jak ja, o Fallout: London usłyszeli kilka miesięcy temu, kiedy to Bethesda wydała next-genową łatkę do czwórki, która mocno dała się we znaki wielu moderom, także grupie FOLON stojącej za odtworzeniem brytyjskiej stolicy po wojnie nuklearnej. Od tamtej pory bliżej zacząłem się interesować modem i wyczekując premiery specjalnie w letniej promocji kupiłem Fallouta 4.

Czy warto było? Chyba nie. Jeśli obserwujecie mnie od jakiegoś czasu, z pewnością wiadomo Wam, że od dobrych kilkunastu lat jestem graczem konsolowym. Ostatniego PC-ta do gier kupiłem ponad 20 lat temu. Zdążyłem zatem już zapomnieć z czym wiąże się granie na komputerach. Od dawna jestem przyzwyczajony, że po zakupie gry wkładam płytkę do napędu lub ściągam ją z odpowiedniego sklepu, instaluję, odpalam i gram. Część z Was z pewnością powie, że na PC wygląda to tak samo. „Powinno wyglądać” – doprecyzuję, bo ja prawie zawsze napotykam jakieś problemy. I Fallout: London jest najlepszym tego przykładem. Przypomniał mi z czym miałem do czynienia te 20 i więcej lat temu.

Fallout 4 i Fallout: London ściągnąłem jeszcze w czwartek, tego samego dnia, gdy GOG ogłosił premierę moda. Sama instalacja przebiegła bezproblemowo, jednak uruchomić całość udało mi się go dopiero następnego dnia późnym wieczorem (choć w zasadzie była już sobota, dobrze po północy). Po wybraniu opcji „New Game”, gra przestawała reagować i zawieszała się. Na reddicie problem już był dobrze znany i jako rozwiązanie polecono odinstalować wszystko, usunąć jakiś tam katalog, zainstalować ponownie podstawkę, uruchomić nową grę tak, żeby stworzył się przynajmniej jeden zapis i dopiero potem zainstalować Fallout: London. Zadziałało, udało mi się przejść do tworzenia bohatera, ale zanim zakończyłem proces, gra zdecydowała zawiesić się po raz kolejny. Po ponownym uruchomieniu, znów wieszała się w tym samym momencie co za pierwszym podejściem. A więc kolejna reinstalacja. Za trzecim razem miałem więcej szczęścia, przebrnąłem przez kreatora postaci, po uzyskaniu kontroli zrobiłem ręczny zapis, sprawdziłem, że działa i granie zostawiłem na kolejny dzień.

Przez noc przemyślałem sobie bohatera, którego stworzyłem i postanowiłem pozmieniać nieco statystyki. Odpaliłem grę, wybrałem opcję „New Game” i… zgadliście, Fallout: London znów zawiesił się w tym samym momencie co na samym początku. Stwierdziłem, że nie chce mi się kolejny raz ściągać 70 gigabajtów, przeprosiłem się z wczorajszą postacią i po trzech dniach od instalacji postanowiłem wreszcie pograć. Poszwendałem się trochę po opuszczonym laboratorium, gdzie tu i ówdzie można było napotkać zwłoki jego dawnych pracowników. Zabrałem koszulkę GOGa (miły gest ekipy FOLON dla polskiego sklepu, który zdecydował się hostować i oficjalnie wspierać projekt) i trafiłem do pomieszczenia z klatkami na szczury, którego drzwi były zdalnie zablokowane. Stojący nieopodal terminal pozwolił je otworzyć, ale po odejściu od komputera moja postać utknęła. Z wyjątkiem podskakiwania w miejscu, nie mogłem się poruszyć w żadną stronę. Nie mogłem też walczyć a zza drzwi wybiegły zmutowane szczury, który momentalnie się na mnie rzuciły i kilka chwil później zagryzły.

Odczytując zapis spróbowałem jeszcze kilkakrotnie, ale za każdym razem efekt był ten sam. Nawet bez otwierania drzwia, samo podejście i opuszczenie terminala skutkowało zablokowaniem bohatera. Kolejna sesja porad u Wujka Google i okazało się, że utykanie przy komputerze to jeden z najbardziej znanych i najstarszych bugów w Falloucie 4. Jako remedium polecano:

  • spróbować odczytać grę (mnie nie pomogło)
  • wciskać na pałę klawisz Esc aby zapauzować i odpauzować grę (również nie pomogło)
  • zmienić ustawienia ekranu w Windowsie, by zablokować odświeżanie na 60 Hz (też nic z tego)
  • zainstalować jakiś kolejny mod, który rzekomo eliminuje ten problem

Poddałem się. Chciałem sobie spokojnie pograć a nie spędzić weekend czytając reddita, instalując kolejne mody i nieoficjalne poprawki, które jedną rzecz może i naprawią, ale nie wiem, czy nie zepsują czegoś innego.Taka zabawa była dobra w liceum albo jak miałem kupę czasu na studiach. Now I’m too old for this shit…

Bitmap Books - N64: A visual compendium #01

N64: A visual compendium

Bitmap Books, 2024

Druga połowa lat 90-tych upłynęła mi pod znakiem PC oraz PlayStation. Inne platformy znałem praktycznie tylko z magazynów o grach. Żaden z moich znajomych z klasy ani kolegów z podwórka także nie posiadał innego sprzętu. Z tego powodu sporo tytułów dostępnych na wyłączność dla innych systemów zwyczajnie mnie ominęła i miałem okazję się z nimi zapoznać dużo później korzystając dopiero z dobrodziejstw emulacji. Nie inaczej było w przypadku Nintendo 64, dlatego z tym większą ciekawością wyczekiwałem najnowszej, ósmej już, książki od Bitmap Books z serii „A visual compendium”.

Jak zwykle, i warto to podkreślać za każdym razem, przygoda rozpoczyna się od świetnie zabezpieczonej paczki, której żaden kurier czy listonosz nie będzie straszny. Sama książka ma nieco mniejszy rozmiar (zbliżony do formatu B5) niż opisywane przeze mnie niedawno kompendium „A Guide to Japanese Role-Playing Games”. Również stron jest nieco mniej – 432. Wewnątrz znajdziemy mnóstwo kolorowych ilustracji, screenshotów i krótkich opisów 150 gier wydanych na Nintendo 64 między 1996 a 2001 rokiem. Biorąc pod uwagę, że oficjalnie na tym systemie ukazało się 388 gier, otrzymujemy przegląd przez niemal 40% biblioteki N64. Całość poukładana jest chronologicznie od startowych tytułów, czyli Super Mario 64 i Pilotwings 64 aż do wydanych pod sam koniec życia sprzętu Dobutso no Mori (które zapoczątkowało serię Animal Crossing), Tony Hawk’s Pro Skater 2 oraz Dr. Mario 64.

Każdej grze towarzyszy krótki opis, co ciekawe nie tylko od autorów książki, ale także od zaproszonych do współpracy przy tworzeniu kompendium dziennikarzy, albo wręcz osób pracujących nad danym tytułem: deweloperów, projektantów, czy też osoby z kadry kierowniczej. Jak w każdej książce z serii wizualnych kompendiów, znalazło się też miejsce na kilka ekskluzywnych wywiadów z twórcami przybliżającymi kulisy powstania takich tytułów jak na przykład: Turok, BattleTanx lub gier z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Część stron poświęcono także akcesoriom, w tym dostępnej wyłącznie na japońskim rynku stacji dysków magnetycznych 64DD pozwalającej zwiększyć rozmiary gier w porównaniu do standardowego cartridge’a oraz (nie)sławnemu kontrolerowi, wraz z ilustracjami wniosku patentowego pokazującym jak należało go prawidłowo trzymać. W ostatnim rozdziale „N64: A visual compendium” możemy przeczytać o grach, które miały ukazać się na Nintendo 64, ale z różnych powodów to nie nastąpiło. Część, jak to czasem bywa, została całkowicie anulowana, inne natomiast w obliczu przedłużających się prac, zostały wydane dopiero na następnej generacji, na Nintendo Gamecube.

W książce aż roi się od ciekawostek, o których przynajmniej ja nie miałem do tej pory pojęcia. Już na samym wstępie otrzymujemy historię jak doszło do tego, że Nintendo nawiązało współpracę z ówczesnym potentatem w dziedzinie profesjonalnego sprzętu do tworzenia grafiki 3D, firmą Silicon Graphics, a także, który z konkurentów Wielkiego „N”, o mały włos nie zrobił tego pierwszy. Autorzy przybliżyli również przyczyny i konsekwencje wyboru cartridge’a zamiast płyty CD jako nośnika i którym producentom gier szczególnie się to nie spodobało. Opisano też problemy z łatką konsoli dla dzieci, jaka przylgnęła do produktów Nintendo, choć tak naprawdę pierwsze pokolenie, które wychowało się na NESie i SNESie wkraczało już w dorosłość. Więcej tego typu smaczków pozwolę Wam odkryć samemu.

„N64: A visual compendium” gorąco polecam każdemu miłośnikowi gier wideo. Zarówno graczom, którzy wychowali się z tym dziwnym padem w ręku, jak i osobom takim jak ja, które pierwszy raz miały go w ręku stosunkowo niedawno podczas jakiejś retrogamingowej imprezy. Jedyny problem, jaki mam z tym tytułem, to fakt, że ciężko mi go właściwie umiejscowić. Z jednej strony otrzymujemy produkt z mnóstwem ilustracji i dość zwięzłymi opisami, co pozycjonowałoby go raczej wśród tzw. „coffee table books” (wybaczcie, ale nie jestem w stanie przytoczyć polskiego odpowiednika tego terminu). Z drugiej jednak strony, dość kompaktowy format, wyraźnie mniejszy niż inne pozycje od Bitmap Books sprawia, że książka ta bardziej nadaje się do czytania. Jeśli macie już na swej półce inne pozycje z siedmiu dotychczas wydanych w ramach serii „A visual compendium”, z pewnością wiecie czego się spodziewać. W przeciwnym wypadku, czemu nie rozpocząć kolekcji właśnie od tego tytułu.

Moja ocena: 9/10

Książka do kupienia na oficjalnej stronie Bitmap Books.

// zdjęcia z oficjalnej strony Bitmap Books

Tokyo Lofi Relaxing - Neon

Tokyo Lofi Relaxing

Treści video konsumuję niezwykle rzadko. Na YouTube’a zaglądam od wielkiego dzwonu, za Netflixa tylko płacę, bo rodzina ogląda a sam nie pamiętam już, kiedy ostatnio coś włączyłem. Nawet w kinie bywam bardzo rzadko, a jeszcze nieco ponad dekadę temu potrafiliśmy z żoną iść na trzy filmy z rzędu. Resztki wolnego czasu z powodzeniem wypełniają mi gry i książki. Czasem jednak zajrzę na „tubkę”, bo ktoś mi podeśle jakiegoś linka albo mam jakieś problemy z grą/komputerem/samochodem, których rozwiązania w dzisiejszym internecie najczęściej publikowane są w formie video.

Podczas jednej z takich wizyt YouTube wyświetlił mi w propozycjach kanał Tokyo Lofi Relaxing. Zachęcony miniaturką w postaci mangowej dziewczyny kliknąłem i… dawno nie miałem styczności z tak fajnie dobranym zestawem utworów, pozwalającym zrelaksować się podczas pracy. Muzyka elektroniczna z gatunku synthwave, synthpop, chillwave… w sumie nazwy te za wiele mi nie mówią, ale najważniejsze, że przyjemnie wpadają w ucho i jak dla mnie są o wiele lepsze niż playlisty proponowane przez Spotify, przy których pracowałem wcześniej. Poniżej kilka moich ulubionych propozycji, choć w sumie jest tego dużo dużo więcej.

Hi Score Girl #00

Hi Score Girl

Gdzieś pomiędzy pierwszą a drugą falą COVIDa, w drugiej połowie 2020 roku na Netflixa trafiły dwa seriale o podobnych tytułach. Dokument „High Score”, produkcja własna serwisu, przedstawiająca historię gier komputerowych od Space Invaders i Pac-Mana, przez Tetrisa i Super Mario Bros. aż po Mortal Kombat i Dooma; oraz anime „Hi Score Girl” na podstawie mangi stworzonej przez Rensuke Oshikiri i wydanej przez Square Enix. Dziś chciałbym poświęcić trochę miejsca drugiemu z nich.

Nie jestem ultra-fanem japońskiej animacji i komiksu. Lubię od czasu do czasu coś przeczytać bądź obejrzeć, ale w młodości nie należałem do tych dzieciaków, które znikały z podwórka, gdy na RTL7 zaczynał się Dragon Ball. „Hi Score Girl” bardzo jednak przypadło mi do gustu i z pewnością niemały udział w tym miała tematyka serii. Akcja mangi i anime toczy się w latach 90-tych. Głównym bohaterem jest Haruo Yaguchi, nastolatek mieszkający gdzieś na przedmieściach Tokio. Cały swój czas, nie tylko ten wolny, spędza w salonach arcade grając we wszelkiego rodzaju bijatyki. Jest lokalnym mistrzem Street Fightera II. Pewnego dnia przy automatach zjawia się Akira Oono tajemnicza dziewczyna, która ogrywa wszystkich, w tym także Haruo.

Co więcej, okazuje się, że Akira właśnie przeprowadziła się nieopodal i będzie uczęszczać do tej samej szkoły i klasy, co główny bohater. Tak rozpoczyna się ich dziwny, pełen zwrotów akcji związek. Z jednej strony otrzymujemy romansidło, jakich pewnie wiele w japońskiej popkulturze. Z drugiej jednak, fakt, że wszystko dzieje się wokół salonów gier, sprawia, iż historia stanowi nie lada gratkę dla miłośników bijatyk i ogólnie retro klimatów końcówki ubiegłego wieku. Wraz z bohaterami możemy jeszcze raz prześledzić rozwój gatunku, poczynając od wspomnianego już wcześniej Street Fightera II, przez Final Fight i Mortal Kombat aż po Virtua Fighter i Tekken. Bohaterowie nie grają wyłącznie na automatach, w swych domach również posiadają liczne konsole. Famicom, Game Boy, PC Engine, Sega Saturn i PlayStation to tylko niektóre z nich.

Pisałem na początku, że nie oglądam zbyt często anime. Mangi natomiast czytam jeszcze rzadziej. Jednak „Hi Score Girl” to zdecydowanie wyjątek! Tuż przed tym, jak na Netflixie zagościł serial, zachodni oddział Square Enix zaczął wydawać komiks w angielskim tłumaczeniu. Nie mogłem powstrzymać się przed zakupem, gdy tylko się o nim dowiedziałem i dziś wszystkie 10 tomów zdobi moją półkę.

Bitmap Books - A Guide to Japanese Role-Playing Games #02

A Guide to Japanese Role-Playing Games

Bitmap Books, 2021

O książkach wydawanych przez Bitmap Books z pewnością słyszeliście niejednokrotnie a być może już macie jakieś w swojej kolekcji. Moją półkę zdobi już dziewięć pozycji z nieustannie powiększającej się oferty wydawnictwa, zaś dziś napiszę kilka słów o jednej z dwóch moich ulubionych. „A Guide to Japanese Role-Playing Games” to mój pierwszy nabytek od Bitmap Books. Po otrzymaniu przesyłki, jeśli zakupu dokonaliśmy w oficjalnym sklepie, jako pierwszy rzuca się w oczy bardzo solidny sposób pakowania. Ma się wrażenie, że paczkę można by było zrzucić prosto do ogródka z przelatującego na naszym domem samolotu i nic by jej się nie stało. Tym bardziej, żaden listonosz ani kurier nie powinien być jej straszny.

Książkę wydano po raz pierwszy w 2021 roku i obejmuje ona przekrój przez całą historię „skośnych RPGów”. Na 652 stronach przeczytamy o ponad 600 grach począwszy od najstarszych tytułów z wczesnych lat 80-tych: pierwsze Dragon Questy, Phantasy Star, produkcje studia Falcom, przez hity przełomu XX i XXI wieku, dzięki którym gatunek wyszedł z izolacji w Kraju Wschodzącego Słońca: Chrono Trigger, serie Final Fantasy i Pokémon, aż po najnowsze hity ostatnich lat: Bloodborne, Octopath Traveler, NieR Automata.

Same opisy gier to nie tylko suche, przepisane z Wikipedii informacje. Widać, że autorzy mocno zgłębili temat, bo niemal każda strona zawiera jakieś mniej znane ciekawostki, które już zdarzyło mi się przytoczyć na blogu. Książkę szczególnie poleciłbym wszystkim miłośnikom gier fabularnych w Europie, a zwłaszcza w Polsce, gdzie mniej więcej do drugiej połowy lat 90-tych mieliśmy bardzo ograniczony dostęp do dalekowschodnich roleplay’ów. Przyczyna była dość prozaiczna, znakomita większość z nich wychodziła na popularne w Japonii konsole: przede wszystkim Super Nintendo i Sega Mega Drive, podczas gdy my w tamtym czasie graliśmy na C64 i Atari, a jak komuś się lepiej powodziło to na Amidze lub PC. Jedyny wyjątek to Pegasus. Ale tu znów, gdy ktoś zdobył cartridge z jakimś przedstawicielem gatunku, to na przeszkodzie stawała bariera językowa w postaci japońskich „krzaczków”. Mam wrażenie, że dopiero dzięki PlayStation i Final Fantasy VII nasza część świata odkryła nowy, zupełnie dotąd nieznany rodzaj gier. Przynajmniej tak było w moim przypadku.

Dzięki „A Guide to Japanese Role-Playing Games” możemy przestudiować co nas ominęło, ale przede wszystkim natknąć się na mniej znane perełki, znane tylko na dalekowschodnim rynku, które umknęły czytelnikom śledzącym głównie mainstramowe media. Jedyny minus? Cóż, to papier… raz zadrukowanego nie da się zaktualizować. Za 5 czy 10 lat z chęcią poczytalibyśmy o wszystkich rozdziałach remake’u Final Fantasy VII, Elden Ring, Rise of the Ronin, czy też o wielu innych jeszcze nie ogłoszonych tytułach. Mimo to, polecam wszystkim, kto choć raz w życiu zagrał w jakiegokolwiek jRPGa. To także doskonała pozycja, by na własne oczy przekonać się jak genialną robotę wykonuje Bitmap Brothers.

Moja ocena nie może być inna: 10/10

Książka do kupienia na oficjalnej stronie Bitmap Books.

// zdjęcia z oficjalnej strony oraz z profilu Bitmap Books w serwisie Pinterest

Prince of Persia: The Lost Crown #00

Prince of Persia: The Lost Crown

Tydzień temu pisałem, że coraz mniej gram w nowości a na premierę kupuję jedną, może dwie gry rocznie. Połowę limitu na 2024 wyczerpałem zatem w pierwszych tygodniach stycznia. O ile zwykle decyzję o zakupie podejmuję spontanicznie, o tyle tym razem, wyjątkowowo najpierw przeczytałem kilka recenzji, zerknąłem czy jacyś znajomi o podobnych gustach nie mieli już okazji zagrać, a na koniec, co nie zdarza mi się prawie nigdy, zainstalowałem demo. Godzinę później, tuż po jego przejściu, mimo dość późnej pory, gdzieś pół do drugiej w nocy, i to w dzień roboczy, zdołałem jeszcze jednym okiem zerknąć na telefon i zamówiłem pudełko. Poskąpiłem co prawda kilku funtów na przesyłkę premium, więc zamówienie dotarło dopiero wczoraj. Rozpakowałem, obfotografowałem i jak tylko młody padawan poszedł spać i zwolnił Pstryka, załączyłem cartridge do konsoli i zniknąłem.

Wspominałem już kiedyś, że nigdy nie grałem w te nowsze, trójwymiarowe odsłony Prince of Persia. Nie mogę nawet stwierdzić czy mi się podobały, czy się od nich odbiłem. Dla mnie przygody księcia to dwuwymiarowa platformówka i czuję, że od Ubisoftu dostaliśmy właśnie coś w tym stylu, w zupełnie nowej oprawie graficznej. A jeszcze przy okazji dowiedziałem się, że Zaginiona Korona to typowy przedstawiciel Metroidvanii, gatunku, za którym znów, nie tyle nie przepadam, co zwykle nie było mi z nim po drodze, a więc jego wielkim fanem nigdy nie byłem. Do wczoraj, jak tylko przejdę księcia, odpalam na Miyoo Mini+ Symphony of the Night.

Gra roku? Pewnie nie. Za wcześnie by o tym mówić i z pewnością wiele pozycji aspirujących do tego tytułu jeszcze się w 2024 ukaże. Jak dla mnie, zdecydowanie gra miesiąca i z czystym sumieniem daję okejkę i polecam miłośnikom starych Prince of Persia.

Miyoo Mini+ #00

Miyoo Mini+

Od dłuższego czasu coraz mniej gram w nowości. Na premierę ostatnimi czasy kupuję jedną, może dwie gry rocznie. A odkąd zacząłem prowadzić Koyomi, odpalam coraz więcej starszych tytułów i często korzystam z możliwości, jaką daje emulacja dawnych sprzętów. Początkowo używałem w tym celu wymiennie Raspberry Pi oraz laptopa. Oba te sprzęty, jak na mój gust, mają jednak małą wadę są w niewystarczającym stopniu przenośne. Owszem, MacBooka łatwo zabrać w plecak, malinkę podobnie szybko można odłączyć i przenieść w inne miejsce. Jednak zawsze trzeba wygospodarować trochę miejsca, by móc się z tym wszystkim rozłożyć. Natomiast w ubiegłym roku, gdy świat po pandemii ponownie otworzył się na turystykę, znów coraz więcej czasu zacząłem spędzać w samolotach i pociągach.

I wtedy właśnie zamarzyło mi się urządzenie naprawdę przenośne. Posiadam co prawda PlayStation Portable i Vitę, Switcha pomijam, bo mi go zabrał syn i rzadko kiedy chce oddać, a już na pewno nie wtedy, gdy razem podróżujemy. Chciałem coś dedykowanego do gier retro. Opcje były dwie: maksymalna kompatybilność i obsługa jak największej ilości sprzętów, czyli Steam Deck albo Asus ROG Ally, bądź też ograniczona wydajność handhelda, ale za to bardzo poręczne rozmiary i możliwość zabrania konsolki nawet w kieszeni. Wygrała ta druga opcja. Jakoś do produktu Valve i jemu pochodnych ciągle nie zdołałem się przekonać. Miałem kilka razy w ręku i jak na moje potrzeby, są dużo za duże ale może kiedyś…

Tym razem jednak zdecydowałem się na coś małego i coś taniego, ot jeden z wielu modeli dostępnych „u Chińczyka”. Krótkie rozeznanie w wynikach wyszukiwarki uświadomiło mi, że to, czego chcę to Miyoo Mini+ lub Anbernic RG35XX. Oba urządzenia są podobne do siebie do złudzenia i designem przypominają Game Boy’a Color. Obsługują praktycznie wszystkie sprzęty do pierwszego PlayStation włącznie. Mają również sporą rzeszę oddanych fanów i wsparcie w postaci alternatywnych systemów (odpowiednio OnionUI i GarlicOS), co jest o tyle ważne, że domyślny firmware dość ogranicza możliwości handheldów i dopiero fanowskie poprawki pozwalają im naprawdę rozwinąć skrzydła. A co najważniejsze, ich instalacja jest dziecinnie prosta i sprowadza się do: ściągnięcia pliku ZIP ze strony projektu, rozpakowania go na świeżej karcie microSD, włożenia jej do konsolki i wciśnięciu kilka razy guzika potwierdzając domyślne opcje.

Ostatecznie wybrałem Miyoo Mini+. Co o tym zadecydowało? W sumie już nie pamiętam, oba urządzenia są do siebie tak zbliżone parametrami i możliwościami, że wybór w większości nie ma znaczenia. Niezależnie, który retro-handhled wybierzecie, gwarantuje, że będziecie bawić się doskonale. Jedyny problem, jaki można napotkać to ich ograniczona dostępność, szczególnie w oficjalnych i rekomendowanych przez producenta sklepach i możliwe, że to właśnie było powodem, dla którego kupiłem Miyoo. Czasem produkty po prostu znikają i mamy do wyboru albo poważnie przepłacić z dwu lub nawet trzykrotną przebitką, albo kupić od nie do końca sprawdzonego sprzedawcy i liczyć na to, że nie dostaniemy podróbki. Tak, zgadza się, te bardziej rekomendowane wśród graczy sprzęty już doczekały się klonów nie zawsze dorównujących jakością „oryginałom”.

Z Miyoo korzystam już od kilku miesięcy i jestem bardzo zadowolony. Sprawdza się idealnie do ogrywania starszych gier i łapania screenshotów do rocznicowych wpisów. Efekty mogliście podziwiać chociażby w przypadku takich tytułów jak: Disney’s Aladdin, Mortal Kombat II czy też Ninja Gaiden. Niektórzy powiedzą, że to samo można osiągnąć biorąc dowolny telefon z Androidem, ale ja jakoś nigdy nie przekonałem się do sterowania ekranem dotykowym. Owszem, można podłączyć przez bluetooth dowolnego pada, ale wtedy tracimy zaletę, na której najbardziej mi zależało – podręczność.

Wpis nie jest reklamą i moim celem nie jest promowanie konktretnego urządzenia. Gwarantuję, że niezależnie czy wybierzecie Miyoo czy Anbernic będziecie tak samo zadowoleni. Posiadanie w kieszeni całej biblioteki gier retro wydanych na przestrzeni 20-30 lat to wspaniała sprawa, o której jako dzieciak siedzący na kanapie przy PlayStation nawet nie marzyłem. Jedyny minus mojego zakupu to sołączona do zakupu karta microSD to typowa „jednorazówka”. Nawet używając jej sporadycznie, wytrzyma kilka tygodni, góra miesięcy. Moja przeleżała większość czasu w pudełku, bo od razu wgrałem OnionUI na nowego SanDiska. Ostatnio, chcąc sprawdzić coś na oryginalnej karcie ani Miyoo, ani żaden czytnik w żadnym z moim laptopów nie potrafi jej rozpoznać. Pamiętajcie zatem o jak najszybszym wykonaniu kopii zapasowej.

THE400 Mini #00

THE400 Mini

Retro Games Ltd, a więc firma, która do tej pory wypuściła kilka unowocześnionych replik klasycznych sprzętów Commodore: C64 Mini, C64 Maxi, VIC20 oraz A500 Mini zapowiedziała właśnie pierwszy produkt spod szyldu Atari.

THE400 Mini, który zadebiutuje już 28 marca tego roku to miniaturowa, zmniejszona o połowę konsola stylizowana na Atari 400, zdolna emulować wszystkie 8-bitowe komputery firmy z Sunnyvale, w tym: 400/800, XL i XE oraz domową konsolę 5200. W zestawie otrzymamy także THECXSTICK – joystick stylizowany na klasyczny kontroler CX-40, wzbogacony o 7 dodatkowych przycisków funkcyjnych.

Fabrycznie THE400 Mini będzie zawierać 25 klasycznych gier z katalogu 8-bitowego Atari, jak np. Berzerk, Lee, Millipede, Miner 2049er, M.U.L.E. czy też Star Raiders II. Oczywiście, bez żadnych ograniczeń, będziemy mogli uruchamiać własne tytuły z podłączonego do portu USB nośnika danych. Poczas rozgrywki możemy w dowolnym momencie zapisać lub wznowić stan rozgrywki a także przewinąć w tył do 30 sekund.

Czekamy!