Archiwa tagu: lipiec

Microsoft Flight Simulator 2004 #01

Microsoft Flight Simulator 2004

29 lipca 2003

Obecnie Microsoft to jeden z największych graczy na rynku gier wideo. Jednak dwie dekady temu, gdy firma z Redmond wchodziła na rynek ze swoim Xboxem, mało kto łączył ją z rozrywką. Owszem, miała w swoim portfolio takie tytuły jak Age of Empires, czy Microsoft Golf, ale w opinii szarego zjadacza chleba krojonego był to producent systemów operacyjnych i pakietów biurowych. Zaś jeśli chodzi o gry, to kojarzył się jedynie z uwielbianymi na poczcie i w administracji państwowej pasjansem i saperem. Myślę, że nawet dziś mało kto zdaje sobie sprawę, że jednym z najstarszych produktów Microsoftu, starszym nawet od wspomnianego Windowsa i Office’a a ustępująca wiekiem tylko DOSowi i kilku innym pomniejszym projektom, jest seria symulatorów lotu Microsoft Flight Simulator.

Do pierwszej części być może jeszcze kiedyś wrócimy, a dziś nadarza się okazja by wspomnieć trochę o wirtualnym lataniu, albowiem 19 lat temu ukazała się dziewiąta odsłona serii: Microsoft Flight Simulator 2004 o podtytule „A Century of Flight”. W początkowym okresie mojej kariery gracza symulatory lotów były moim ulubionym gatunkiem, ale z serią Microsoftu nigdy nie było mi po drodze. Od cywilnego relaksacyjnego latania wolałem lotnictwo wojskowe, zwłaszcza w wydaniu mistrzów gatunku w tamtych czasach – MicroProse. FS2004 był natomiast pierwszym tytułem, gdzie miałem okazje spróbować swoich sił za sterami maszyny nieco spokojniejszej niż uzbrojony po zęby naddźwiękowy myśliwiec. I niestety, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Latanie bez celu nie przypadło mi wówczas do gustu. Dopiero kolejna część serii: Flight Simulator X przyciągnęła mnie na dłużej, sprawiła, że zainwestowałem w porządnego joy’a z przepustnicą i doceniłem edukacyjną wartość symulatora od Microsoftu.

// screenshoty z serwisu MobyGames

TIE Fighter #01

TIE Fighter

lipiec 1994

22 lipca starszym graczom może kojarzyć się z hucznie obchodzonym w czasach słusznie minionych Narodowym Świętem Odrodzenia Polski, czyli odpowiednikiem dzisiejszego Dnia Niepodległości. Jeśli chodzi o gry, to korzystając z dostępnych mi źródeł nie byłem w stanie zidentyfikować żadnego tytułu, z którym wiązałbym jakiekolwiek wspomnienia i który miał premierę tego dnia. Tak jak pisałem już poprzednio, sezon ogórkowy w pełni i ciężko znaleźć jakąś znaną grę, wydaną w trakcie wakacji szkolnych. Patrząc z drugiej strony, mamy też mnóstwo starszych, bardzo dobrych produkcji, których daty dokładnej premiery nie sposób się doszukać. Dziś w erze dystrybucji cyfrowej wszystko mamy w bazie danych Steama, PSStore, czy innych popularnych sklepów. Dawniej, od czasu gdy gra opuszczała studio deweloperskie mijały nawet tygodnie do momentu, gdy pudełka zostały wyłożone na półki przez sprzedawców. I nierzadko wydawca tracił kontrolę nad tym, kiedy dyskietki lub płyty trafiały do rąk graczy.

Jedną z takich właśnie gier jest Star Wars: TIE Fighter od legendarnego studia Lucas Arts. Żaden z serwisów, z jakich zwykle korzystam sporządzając wpisy, nie podaje dokładnego dnia ukazania się na rynku tego tytułu. Zwykle jest to sam rok 1994, a w najlepszym wypadku lipiec 1994. Wikipedia mówi co prawda o 20 lipca, ale na internetowej encyklopedii już nie raz się zawiodłem. TIE Fighter to symulator kosmiczny w świecie Gwiezdnych Wojen, sequel wydanego rok wcześniej Star Wars: X-Wing. Akcja gry toczy się pomiędzy piątą i szóstą częścią sagi stworzonej przez George’a Lucasa. W odróżnieniu od poprzedniej gry, tym razem wcielamy się w rekruta przeciwnej strony konfliktu, aby pod dowództwem samego Dartha Vadera pilotować statki Imperialnej Floty.

Top Secret #30 – wrzesień 1994

W TIE Fightera zagrałem długo po premierze. Podobnie jak wiele gier z tamtego okresu, ominął mnie on z powodu zbyt słabego sprzętu. W domu stał wówczas 286 z 1 megabajtem RAMu i kolorowym monitorem VGA. Podczas gdy większość gier wymagała co najmniej 386 i 4 MB pamięci. TIE Fighter utknął mi w pamięci z zupełnie innego powodu. To właśnie on był tytułem numeru pierwszego magazynu o grach, jaki kupiłem w życiu. Żółtą okładkę z Vaderem trzydziestego wydania Top Secreta z września 1994 pamiętam po dziś dzień. Z zazdrością wzdychałem w kierunku kolegów mających mocniejsze PC-ty, jednak żaden z nich nie wykazywał szczątkowego zainteresowania Gwiezdnymi Wojnami i polatać myśliwcami TIE udało mi się dopiero pod koniec dekady.

// screenshoty ze sklepu GOG

X-COM: Apocalypse #01

X-COM: Apocalypse

15 lipca 1997

Okrągłe ćwierć wieku mija dziś od premiery X-COM Apocalypse, gry stworzonej przez studio Mythos Games a wydanej przez MicroProse. Był to trzeci tytuł z serii X-COM, po UFO: Enemy Unknown (poza Europą znana jako: X-COM: UFO Defense) oraz X-COM: Terror from the Deep. Podobnie jak poprzednie części, gra jest turową strategią a rozgrywka podzielona jest na dwa etapy: zarządzanie bazą oraz walka z najeźdźcą.

Akcja X-COM: Apocalypse toczy się w 2084 roku, niemal pół wieku po wydarzeniach z Terror from the Deep. Na zniszczonej wojną Ziemi, aby zapewnić ocalałym mieszkańcom przetrwanie, życie zostało zorganizowane wokół samowystarczalnych państw-miast. Pierwszym z takich skupisk ludzkich było Mega Primus, zbudowane na zgliszczach kanadyjskiego Toronto. I to tutaj będziemy mieli swoją siedzibę. W przeciwieństwie do dwóch pierwszych części X-COM jesteśmy ograniczeni wyłącznie do naszego Megalopolis, nie mamy do dyspozycji całej planety. Faza walki natomiast oferuje powiew świeżości, albowiem oprócz znanego z wcześniejszych odsłon systemu turowego, możemy przełączyć się w tryb czasu rzeczywistego.

Mimo dość napiętych stosunków między deweloperem a wydawcą, scysji dotyczących szaty graficznej, zbyt ambitnych początkowo ustalonych celów, projekt został dowieziony do końca i znalazł uznanie zarówno recenzentów, jak i graczy. W ówczesnej prasie Apocalypse zbierało zwykle ósemki i dziewiątki, a i dziś zarówno na GOGu, jak i na Steamie dominują bardzo pozytywne oceny.

// screenshoty ze sklepu GOG oraz z serwisu MobyGames

Carmageddon: Max Damage #01

Carmageddon: Max Damage

8 lipca 2016

Sezon ogórkowy w pełni. Okres wakacji szkolnych to nie jest czas sprzyjający premierom nowych tytułów. Korzystając z dostępnych mi źródeł nie byłem w stanie znaleźć źadnej znanej i zupełnie nowej gry, która miała premierę 8 lipca. Dlatego na łamach Koyomi gości dziś Carmageddon: Max Damage, zaktualizowana i zoptymalizowana pod konsole PlayStation 4 i Xbox One wersja wydanego rok wcześniej wyłącznie na komputery PC Carmageddon: Reincarnation.

Serię Carmageddon zna chyba każdy. Krwawe wyścigi samochodowe, w których tak naprawdę dojechanie przed wszystkimi do mety to kwestia drugorzędna, po raz pierwszy na naszych ekranach zagościły w 1997 roku. I od razu wpasowały się w tonację budowaną wówczas przez antygrowe lobby obwiniające nasze hobby o deprawacje młodzieży, główne źródło wzrostu przestępczości i w ogóle całe zło tego świata. Carmageddon stawiano w pierwszym szeregu winnych tego wszystkiego tytułów, na równi z Doomem, Mortal Kombat i GTA.

Co możemy powiedzieć o wydanym 19 lat później Max Damage? Niewiele. Póki co, to ostatnia część serii i niestety jedna z gorszych. Czy to wersja o podtytule Reincarnation, czy też Max Damage, obie zbierały mieszane recenzje zarówno od krytyków, jak i od graczy. Gra została sfinansowana przez kampanię na Kickstarterze, gdzie zebrała 625 tys. dolarów, a więc o połowę więcej niż wynosił minimalny cel ustalony przez organizatorów. Przekroczenie 600 tysięcy USD oznaczało odblokowanie kolejnego progu, w ramach którego miała powstać wersja na systemy macOS oraz Linux. Tej obietnicy jednak developerzy nigdy nie dotrzymali, ani w pierwszej edycji Reincarnation, ani też w uaktualnionym Max Damage.

// screenshoty z serwisu MobyGames oraz ze sklepu PlayStation Store

Duke Nukem #01

Duke Nukem

1 lipca 1991

Atomowy Książę już raz gościł na łamach Koyomi – niecałe półtora roku temu, gdy obchodziliśmy 25-lecie powstania gry Duke Nukem 3D. Dziś jednak świętujemy jego prawdziwe urodziny, albowiem 31 lat temu, w poniedziałek 1. lipca ukazała się pierwsza część Duke Nukem. Gra powstała wyłącznie pod DOSa i była platformówką garściami czerpiącą z Turricana czy też Mega Mana. Jak na owe czasy, biorąc pod uwagę system, na jaki się ukazała, gra była dość nowatorska. Przypomnijmy sobie inne DOSowe platformówki z tamtego okresu: Prince of Persia, Prehistorik, czy też Another World. Żadna z nich nie posiadała płynnie przesuwającego się tła, czegoś co np. Super Mario Bros na NESa oferował niemal 6 lat wcześniej. Po dojściu do brzegu ekranu, bohater, którym sterowaliśmy pojawiał się w przeciwległym krańcu a całe tło zmieniało się symulując przemieszczenie się do sąsiedniej lokacji.

Na domowych konsolach do gier (nie tylko na NESie, ale także np. na Master System od Segi) scrollowanie tła było wspierane hardware’owo przez układ graficzny. Ówczesne PC-ty tego nie potrafiły i każda zmiana klatki animacji wiązała się z jej ponownym przeliczeniem i narysowaniem w całości. A na to po prostu brakowało mocy obliczeniowej. Efektywny algorytm płynnej zmiany tła opracował dopiero John Carmack, wykorzystując nowe możliwości układów EGA, ale tą opowieść zostawię na kiedy indziej, przy okazji omawiania którejś z wczesnych gier id Software. Duke Nukem, w odróżnieniu od wielu innych DOSowych gier swego gatunku z tamtych czasów posiada w pełni płynnie przesuwaną scenerię, we wszystkich czterech kierunkach. Todd Replogle, współtwórca Atomowego Księcia, w jednym z wywiadów przyznał, że Carmack pomagał mu zaimplementować tę funkcję w nadchodzącej grze. Nie udało mi się zweryfikować tej informacji z drugiej strony. Jeden z mistrzów Dooma nie pojawia się co prawda na liście twórców Duke’a, ale widzimy na niej specjalne podziękowania dla id Software.

Inna ciekawostka z historii Duke Nukem to, jak możecie zauważyć na screenach, przez pewien czas gra nosiła tytuł „Duke Nukum”. To nie pomyłka, ani nie wytwór naszych braci zza wschodniej granicy sprzedających ongiś towary na Stadionie Dziesięciolecia. Po premierze pierwszej wersji gry, Apogee Software zorientowało się, że w kreskówce Kapitan Planeta i Planetarianie znajduje się postać o tej samej nazwie. Aby uniknąć ewentualnych pozwów o naruszenie praw autorskich, twórcy gry zdecydowali się zmienić jedną literę w imieniu swojego bohatera i wersja 2.0 platformówki została wydana pod innym tytułem. Wkrótce okazało się jednak, że producenci animacji nigdzie nie zarejestrowali swojej postaci, więc zrobiło to Apogee i sequele przygód Atomowego Księcia zostały wydane już pod znanym obecnie szyldem.

Ku mojemu zdziwieniu, pierwszych dwóch odsłon Duke Nukem nie da się dziś legalnie kupić. Z pewnością po raz kolejny jesteśmy ofiarami jakiś sporów prawnych, wygasłych licencji, czy tym podobnych. Przeszukując swoją bibliotekę na GOGu, ku jeszcze większemu zdziwieniu zobaczyłem, że posiadam platformówki z Atomowym Księciem w swojej kolekcji. Chwila wertowania starych maili i faktycznie, w grudniu 2015 korzystając z promocji „Farewell Duke” zakupiłem cztery gry: Duke Nukem 1, 2, Manhattan Project oraz Balls of Steel za €1.77. Czasem jednak chomikowanie gier w różnych promocjach i odkładanie ich na hałdę (bo już przecież nie kupkę) wstydu popłaca. Bo jak już nie pierwszy raz się przekonałem, w momencie, gdy najdzie człowieka ochota na odpalenie jakiegoś tytułu, okazuje się, że nigdzie nie jest dostępny.

// screenshoty własne z wersji dostępnej kiedyś na GOGu

SoulCalibur #01

SoulCalibur

30 lipca 1998

Jakby na zaprzeczenie moich słów z poprzedniego wpisu, że okres wakacji szkolnych to tak zwany okres ogórkowy, gdzie trudno o jakieś znaczące wydarzenie w branży gier, dziś obchodzimy 23 rocznicę premiery jednej z najwyżej ocenianych gier w historii. SoulCalibur, ze średnią ocen 98 w serwisie Metacritic, to ścisłe TOP5 wszech czasów i jednocześnie najlepsze mordobicie w tym zestawieniu. Wielokrotnie nagradzana tytułami gry roku, wielokrotnie umieszczana na listach „TOP X Games of All Time”, początkowo ukazała się „na automatach” w salonach gier arcade, by później stać się system-sellerem Segi Dreamcast.

Osobiście z SoulCaliburem po raz pierwszy spotkałem się w czasie wakacji w 1999 roku. Przebywałem wówczas na koloniach pod Bratysławą, a jedną z głównych atrakcji była wycieczka do Wiednia i wizyta w tamtejszym lunaparku na Praterze. Wszelkie karuzele, samochodziki, ani nawet kolejki górskie nie leżały w kręgu zainteresowań zbuntowanego szesnastolatka. Zamiast tego udaliśmy się kolegą do salonu gier. W dzieciństwie raczek nie byłem stałym bywalcem naszych swojskich mordowni, mieszczących się w wozach Drzymały, gdzie, przynajmniej w mojej okolicy, łatwiej było dostać w zęby i stracić żetony, niż w cokolwiek na poważnie zagrać. To, co ujrzałem w austriackiej stolicy, to była zupełnie inna jakość. Chyba nie skłamię, gdy powiem, że pierwszy raz wtedy ujrzałem tyle lśniących nowością maszyn, a każda z nich była inna, każda w charakterystycznym malowaniu tak, że z daleka było widać co to za gra, a nie tylko po zerknięciu we wbudowany telewizor.

Doskonale pamiętam, że przepuściliśmy wtedy całe kieszonkowe (a mieliśmy po 200 może 300 szylingów, czyli mniej więcej równowartość banknotu z Jagiełłą). Automatów do grania było całe mnóstwo, ale najbardziej w pamięci utkwiły mi trzy pozycje, dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie mocno związane z Segą: dwie własne produkcje: Sega Rally i House of the Dead 2, oraz właśnie SoulCalibur. Jedna gra kosztowała 10 lub (te lepsze) 20 szylingów, więc nietrudno się domyśleć, że dosyć szybko opróżniliśmy kieszenie. Głodni, spragnieni, nie mając już grosza na butelkę wody, czy drobną przekąskę spędziliśmy resztę wolnego czasu patrząc jak inni grają. Obaj mieliśmy wątpliwości, czy rodzice na pewno chceli, abyśmy tak wydali pieniądze. Jednak po latach stwierdzam, że było warto. Te wspomnienia zostają już na całe życie.

Po powrocie do kraju zacząłem wertować posiadane czasopisma, by dowiedzieć się czegoś więcej o SoulCaliburze, a że byłem wówczas szczęśliwym posiadaczem PSXa, szybko wszedłem w posiadanie prequela: Soul Blade. Mając na uwadze, że gra została opublikowana przez Namco, a więc wydawcę jednoznaczenie kojarzonym w tamtych czasach z konsolą Sony (serie: Tekken, Ridge Racer, Time Crisis), z niecierpliwością wyczekiwałem informacji o porcie SoulCalibura na szaraka. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że nie dość, że nie zostanie on wydany na pierwsze PlayStation, to jeszcze Namco zostało podkupione przez konkurencję i SoulCalibur stał się exclusivem ich nowej konsoli. Z czasem zapomniałem o tym tytule na dobre 20 lat i dopiero teraz, przy okazji rocznicy, miałem okazję do niej powrócić. Z ręką na sercu przyznaję, że gra nie straciła nic ze swej pierwotnej grywalności. Bijatyki nigdy nie były moim ulubionym gatunkiem, a jednak wciągnąłem się porządnie na dwa weekendy i to pomimo faktu, iż grałem sam vs AI. Z przyjemnością zobaczyłbym jakiś remaster z polepszoną grafiką, wydany na dzisiejsze konsole. Istnieje co prawda możliwość odpalenia go na nowych Xboksach, ale jest to stary port, jeszcze z czasów trzystasześćdziesiątki i niedostępny poza konsolami Microsoftu.

// screenshoty własne z wersji na Dreamcasta uruchomionej za pomocą emulatora Redream

Game & Watch: Octopus #01

Game & Watch: Octopus

16 lipca 1981

Okres wakacji szkolnych to tak zwany okres ogórkowy. Wszyscy przebywają na urlopach. Gazety i telewizja szukają taniej sensacji, do kin nie wchodzą żadne nowe filmy, także w branży gier ciężko o jakieś znaczące wydarzenie. Dlatego dzisiejszy wpis będzie nieco inny niż poprzednie. Okrągłe 40 lat temu premierę miała nie tylko gra, ale jednocześnie podręczna konsola, na której można było ją uruchomić. 1 gra = 1 konsola – takie rozwiązanie zaproponowało Nintendo wypuszczając serię Game & Watch. W latach 1980-91 powstało 60 modeli, którym łącznie udało się sprzedać w ponad 40 milionach egzemplarzy. 16 lipca 1981 premierę miała 10-ta gra: Octopus, znana także jako Mysteries of the Sea.

W grze wcielamy się w płetwonurka, który schodzi pod wodę wyłowić skarby. Jednak musi uważać, by nie wpaść w macki ogromnej ośmiornicy. Za każdy wyłowiony skarb dostajemy 1 punkt, a gdy uda nam się dostarczyć go na powierzchnię, dodatkowe 3. Game and Watch miał trzycyfrowy licznik, więc po osiągnięciu 999 punktów, przekręcał się i liczył od zera. Z grą po raz pierwszy spotkałem się gdzieś w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Oczywiście nie z oryginalnym produktem Nintendo, bo wtedy mało kto (w tym ja) wiedział o jego istnieniu, a z radziecką podróbką „Тайны Океана” wyprodukowaną przez firmę Elektronika. Sam, miałem inną grę tej firmy „Охота” – myśliwego polującego na kaczki, ale dość powszechne wówczas było wymienianie się konsolkami ze znajomymi, by poznać inne tytuły. W ten sposób ograłem także ruskie jajeczka oraz kucharza żonglującego naleśnikami.

Obecnie dość ciężko jest wejść w posiadanie zarówno oryginalnego Game & Watcha, jak i podróbki Elektroniki. Na szczęście, Nintendo wypuściło kilka reedycji na Game Boy’a, czy DSa. Wydane w 1997 roku „Game & Watch Gallery” pozwoliło mi wrócić do Octopusa a przede wszystkim, dzięki emulatorowi Gambatte porobić załączone w galerii screenshoty. Każda z czterech gier znajdujących się na cartridge’u (poza Octopusem mamy do dyspozycji także: Fire, Manhole i Oil Panic) oferuje dwa tryby gry: klasyczny, bedący wiernym odwzorowaniem konoslki Game & Watch, a także nowoczesny z grafiką unowocześnioną pod handheld GameBoy Color.

// screenshoty własne z wersji Game & Watch Gallery uruchomionej na emulatorze Gambatte (za wyjątkiem pierwszego zdjęcia przedstawiającego system Game & Watch: Octopus)

Civilization Revolution 2 #01

Sid Meier’s Civilization Revolution 2

2 lipca 2014

Siedem lat temu ukazał się sequel jednej z najpopularniejszych gier strategicznych na platformy mobilne – Civilization Revolution 2. Firmowany nazwiskiem legendy gamedevu Sida Meiera spin-off głównej serii pozwalał wgrać Cywilizację do telefonu, schować do kieszeni i zagrać gdzie tylko przyjdzie nam na to ochota (także tam, gdzie zwykle gra się na telefonie). Druga część nie wnosi specjalnie nic nowego w stosunku do pierwszej odsłony. Oferuje grafikę 3D, poprawia animację jednostek, dodaje nowe budynki, cuda świata, liderów i strony konfliktu, a także scenariusze pozwalające odegrać rolę w historycznych wydarzeniach i bitwach. A jednak gra została bardzo ciepło przyjęta na rynku i to pomimo faktu, iż sam twórca serii nie brał zbytnio udziału w powstawaniu serii Civilization Revolution.

Gra jest produktem typu premium, zatem przy zakupie ponosimy jednorazową opłatę (obecnie w promocji gra kosztuje tyle co jedno dobre piwo). Co prawda nie ma możliwości darmowego wypróbowania tego tytułu, ale za to od razu cieszymy się pełną wersją bez reklam, bez mikrotransakcji, bez czekania gdy minie odliczanie pozwalające wykonać jakąś akcję. W moim odczuciu od premiery przez kolejne ponad 4 lata była to najlepsza strategia, w jaką można było zagrać na telefonie. Dopiero w październiku 2018 roku Aspyr Media wydało port Cywilizacji VI działający także na iPhone’ach. Jeśli wasze urządzenie nie wspiera szóstki, bądź też cena za nią wyda się zbyt wygórowana, gorące polecam Civilization Revolution 2. Starzy wyjadacze znający serię od najstarszych części docenią możliwość rozpoczęcia gry w każdym miejscu i przerwania w dowolnym momencie. Dla nowych graczy może być to doskonały moment na zapoznanie się z Cywilizacją. Nieco uproszczona rozgrywka, mniej jednostek, budynków, czy mniejsze zróżnicowanie frakcji będzie tu działało na plus. Ze swojego doświadczenia pamiętam, że odpalając po dłuższej przerwie z serią jedną z ostatnich pełnych odsłon (bodajże piątkę) czułem się dość zagubiony ogromem opcji i możliwości.

Tylko uważajcie gdzie gracie. Zbyt długie przesiadywanie w miejscu odosobnienia nie jest zdrowe a o syndrom jeszcze jednej tury jest tu (jak w przypadku każdej Cywilizacji z resztą) niezwykle łatwo.

// screenshoty własne z wersji na iPada