Można powiedzieć, że 19 lat temu growe piekło (nie po raz pierwszy z resztą) zamarzło. 30 grudnia 2003 roku ukazał się Sonic Heroes. Niby nic nadzwyczajnego, ot kolejna odsłona flagowej platformówki Segi. Jednak była to pierwsza gra z niebieskim jeżem w roli głównej, która nie została wydana na stacjonarną konsolę Segi; scenariusz, który jeszcze kilka lat wcześniej wydawał się zupełnie niemożliwy.
Wszyscy pamiętamy, ewentualnie możemy przeczytać w znakomitej książce Blake’a J. Harissa, o wojnach konsolowych toczonych w latach 90-tych przez Nintendo i Segę, a także o roli jaką odegrał Sonic stając się maskotką korporacji z Tokio. Zgodnie z powiedzeniem „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”, wojnę ostatecznie wygrało Sony. Przełom XX i XXI wieku to na rynku konsol czas bezapelacyjnej dominacji PlayStation. Nintendo pogrążyło się w stagnacji na dobrych kilka lat, aż do premiery Wii. Sega natomiast porzuciła rynek sprzętu w 2001 roku, kończąc produkcję Dreamcasta, który nie wytrzymał konkurencji ze strony PlayStation 2.
Od tej pory właściciele Sonica stali się deweloperem third party, skupiającym się na produkcji gier na sprzęty innych producentów, w tym swych niedawnych wrogów: Nintendo i Sony. Ta decyzja z pewnością uratowała Segę. Korporacja uniknęła bankructwa i już w dwa lata po tej decyzji ponownie zaczęła generować zyski. Dziś jest właścicielem wielu cenionych franczyz, a my gracze możemy pobiegać niebieskim jeżem niezależnie od tego jaki sprzęt posiadamy w domu.
W latach 80-tych i na początku 90-tych platformówki były jednymi z najpopularniejszych gier chyba na każdej platformie. Wraz z premierą piątej generacji konsol zaczęły wchodzić w trzeci wymiar. Początkowo dość nieśmiało w postaci tak zwanego 2.5D, bo mimo iż świat zbudowany był z obiektów 3D, to rozgrywka przypominała klasyczne dwuwymiarowe platformówki, gdzie można chodzić jedynie góra-dół i lewo-prawo. Saturn miał swoje NiGHTS Into Dreams, na PlayStation królował Crash Bandicoot, a niekwestionowanym liderem stał się Super Mario 64 od Nintendo, który oferował możliwość poruszania się we wszystkich możliwych kierunkach, także w głąb ekranu. Choć tu należy wspomnieć, że palma pierwszeństwa w tej kategorii (potwierdzona oficjalnym wpisem w Księdze Rekordów Guinnessa) przypadła grze Jumping Flash! wydanej przez Sony na PlayStation.
PC-towi gracze jeszcze jakiś musieli patrzeć z zazdrością w kierunku konsolowców, bo dopiero w 1997 roku pod Windowsa trafiły Pandemonium! oraz Croc: Legend of the Gobbos. Dziś zajmiemy się tym pierwszym tytułem, albowiem mija dokładnie ćwierć wieku od jego premiery na PlayStation (wersje na Segę Saturn oraz komputery osobiste pod kontrolą okienek trafiły do graczy kilka miesięcy później). Pandemonium! to typowa platformówka 2.5D, w której mamy do pokonania 18 poziomów oraz trzech bossów. Do dyspozycji otrzymujemy dwójkę bohaterów: młodą czarodziejkę Nikki oraz karnawałowego błazna o imieniu Fargus, wraz ze swym nieodłącznym towarzyszem, pacynką na kiju Sidem. Każda z postaci ma specjalny zestaw ruchów i każdego z nich możemy wybrać przed rozpoczęciem poziomu. Historia rozpoczyna się w momencie, gdy podczas seminarium dla czarodziejów Nikki przez przypadek rzuca potężny czar, w konsekwencji którego zjawiają się ogromne potwory pochłaniające całą wioskę. Aby to wszystko odkręcić, nasi bohaterowie muszą udać się w pełną niebezpieczeństw podróż do urządzenia spełniającego życzenia.
Osobiście z Pandemonium! nie mam praktycznie żadnych wspomnień. Owszem, był to dość głośny tytuł swego czasu, jednak sam chyba nawet w niego nie zagrałem, aż do teraz. Początkowo planowałem uruchomić wersję ze Steama, ale niestety nie udało mi się. Zaraz po odpaleniu ekran staje się czarny i nic nie jestem w stanie zrobić. Słyszę intro, muzyczkę, ale nic nie widać. Dlatego przerzuciłem się na wersję z PSX emulowaną Mednafenem. I tu uderzyło mnie coś bardzo niespodziewanego. Pandemonium! podobnie jak inne platformówki z tamtych czasów celowo zostały zaprojektowane w ten sposób, by nie dało się zapisać stanu gry. Startujemy z trzema życiami, po ich utracie giniemy i możemy zaczynać od nowa tracąc wszystkie punkty, bonusy, itp. Aby nie startować zupełnie od początku mamy system haseł, pozwalający przenieść się do ostatnio odkrytego poziomu. To bardzo podnosiło poziom trudności. Jestem przekonany, że w latach 90-tych, na oryginalnej platformie za żadne skarby nie ukończyłbym tego tytułu. A dziś? Chciałoby się rzec „bułka z masłem”. Emulator pozwala nam w każdej chwili jednym przyciskiem zrzucić całą zawartość RAMu do pliku i w razie niepowodzenia w ten sam sposób go przywrócić. Szybki zapis i szybki odczyt dają nam jakby namiastkę nieśmiertelności. Każdą sekwencję ruchów, skoków czy walki z przeciwnikiem można powtarzać w nieskończoność. Ja wiem, że MOŻNA jest tutaj kluczowym słowem. Nic nie stoi na przeszkodzie, by dalej grać „po staremu”. Ale chyba tylko prawdziwy masochista będzie miał tak silną wolę, by nie skorzystać z tego dobrodziejstwa po kilku(nastu) godzinach ślęczenia nad tym samym poziomem, zacinając się non-stop w tym samym miejscu. Ja do takich frustratów z pewnością nie należę, dlatego chylę czoła przed każdym, kto przeszedł Pandemonium! w uczciwy sposób.
Jakby na zaprzeczenie moich słów z poprzedniego wpisu, że okres wakacji szkolnych to tak zwany okres ogórkowy, gdzie trudno o jakieś znaczące wydarzenie w branży gier, dziś obchodzimy 23 rocznicę premiery jednej z najwyżej ocenianych gier w historii. SoulCalibur, ze średnią ocen 98 w serwisie Metacritic, to ścisłe TOP5 wszech czasów i jednocześnie najlepsze mordobicie w tym zestawieniu. Wielokrotnie nagradzana tytułami gry roku, wielokrotnie umieszczana na listach „TOP X Games of All Time”, początkowo ukazała się „na automatach” w salonach gier arcade, by później stać się system-sellerem Segi Dreamcast.
Osobiście z SoulCaliburem po raz pierwszy spotkałem się w czasie wakacji w 1999 roku. Przebywałem wówczas na koloniach pod Bratysławą, a jedną z głównych atrakcji była wycieczka do Wiednia i wizyta w tamtejszym lunaparku na Praterze. Wszelkie karuzele, samochodziki, ani nawet kolejki górskie nie leżały w kręgu zainteresowań zbuntowanego szesnastolatka. Zamiast tego udaliśmy się kolegą do salonu gier. W dzieciństwie raczej nie byłem stałym bywalcem naszych swojskich mordowni, mieszczących się w wozach Drzymały, gdzie, przynajmniej w mojej okolicy, łatwiej było dostać w zęby i stracić żetony, niż w cokolwiek na poważnie zagrać. To, co ujrzałem w austriackiej stolicy, to była zupełnie inna jakość. Chyba nie skłamię, gdy powiem, że pierwszy raz wtedy ujrzałem tyle lśniących nowością maszyn, a każda z nich była inna, każda w charakterystycznym malowaniu tak, że z daleka było widać co to za gra, a nie tylko po zerknięciu we wbudowany telewizor.
Doskonale pamiętam, że przepuściliśmy wtedy całe kieszonkowe (a mieliśmy po 200 może 300 szylingów, czyli mniej więcej równowartość banknotu z Jagiełłą). Automatów do grania było całe mnóstwo, ale najbardziej w pamięci utkwiły mi trzy pozycje, dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie mocno związane z Segą: dwie własne produkcje: Sega Rally i House of the Dead 2, oraz właśnie SoulCalibur. Jedna gra kosztowała 10 lub (te lepsze) 20 szylingów, więc nietrudno się domyśleć, że dosyć szybko opróżniliśmy kieszenie. Głodni, spragnieni, nie mając już grosza na butelkę wody, czy drobną przekąskę spędziliśmy resztę wolnego czasu patrząc jak inni grają. Obaj mieliśmy wątpliwości, czy rodzice na pewno chceli, abyśmy tak wydali pieniądze. Jednak po latach stwierdzam, że było warto. Te wspomnienia zostają już na całe życie.
Po powrocie do kraju zacząłem wertować posiadane czasopisma, by dowiedzieć się czegoś więcej o SoulCaliburze, a że byłem wówczas szczęśliwym posiadaczem PSXa, szybko wszedłem w posiadanie prequela: Soul Blade. Mając na uwadze, że gra została opublikowana przez Namco, a więc wydawcę jednoznaczenie kojarzonym w tamtych czasach z konsolą Sony (serie: Tekken, Ridge Racer, Time Crisis), z niecierpliwością wyczekiwałem informacji o porcie SoulCalibura na szaraka. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że nie dość, że nie zostanie on wydany na pierwsze PlayStation, to jeszcze Namco zostało podkupione przez konkurencję i SoulCalibur stał się exclusivem ich nowej konsoli. Z czasem zapomniałem o tym tytule na dobre 20 lat i dopiero teraz, przy okazji rocznicy, miałem okazję do niej powrócić. Z ręką na sercu przyznaję, że gra nie straciła nic ze swej pierwotnej grywalności. Bijatyki nigdy nie były moim ulubionym gatunkiem, a jednak wciągnąłem się porządnie na dwa weekendy i to pomimo faktu, iż grałem sam vs AI. Z przyjemnością zobaczyłbym jakiś remaster z polepszoną grafiką, wydany na dzisiejsze konsole. Istnieje co prawda możliwość odpalenia go na nowych Xboksach, ale jest to stary port, jeszcze z czasów trzystasześćdziesiątki i niedostępny poza konsolami Microsoftu.
// screenshoty własne z wersji na Dreamcasta uruchomionej za pomocą emulatora Redream